artykuły - szczęście, filozofia

SZCZĘŚCIE - Instrukcja obsługi

Podoba nam się to czy nie, uczeni chcą stworzyć ze szczęścia naukę. Chcą nam napisać instrukcję obsługi, wytyczającą punkt po punkcie drogę do jasnej krainy.

Nieuchwytne, złudne szczęście - pożądane i wiecznie poza naszym zasięgiem. "Mędrcami ci, którzy je zgłębili - pisał Byron - naiwni, ignoranci ci, którzy je posiedli". Czy szczęście to coś, czego doświadczamy tylko czasami? Przypadek, los na loterii czy - jak pisał wielki bytyjski filozof Bertrand Russell - "nie dar bogów, ale każdego z nas największa zdobycz"? Czy szczęście można rzeczywiście zdobywać? Tak jak w legendach, których mnóstwo jest w każdym języku i każdej kulturze. Wystarczy przypomnieć baśń o szewczyku, co miał zaznać szczęścia pod warunkiem, że roztrwoni fortunę bez dzielenia się z innymi, albo o rybaku i złotej rybce, co straciła cierpliwość do zachłannej żony, czy o królu, co z żebraka ściągnął ostatnią koszulę w przekonaniu, że jest ona źródłem jego szczęścia, a kiedy i to nie poskutkowało, kazał rycerzom przyprawić sobie głowę nędzarza.

Wydaje się, że w ludowych przypowieściach i poematach jest jedna i ta sama historia szczęścia spisywana przez wieki - od średniowiecznego poematu o świętym Aleksym, co mieszkał pod schodami domu własnego ojca bogacza, po epokę Hollywood i film "Pretty Woman", w którym zamożny bohater szczęśliwej miłości zaznał dopiero wtedy, gdy związał się z nędzną prostytutką.

Zmieniały się kultury, a szczęście pozostawało domeną filozofii i poezji. Nauka się nim nie zajmowała. Wszak uczeni, lekarze, psychologowie mieli ratować chore umysły, a nie ulepszać zdrowe. Przez cały poprzedni wiek i wiek XIX, począwszy od Zygmunta Freuda i jego teorii kompleksów po wygodne kozetki psychoanalityków, leczyli nas z depresji, załamań nerwowych, wyciągali z dołka. Dopiero w ostatnich kilkunastu latach naukowcy odważyli się przyjrzeć szczęściu i radości życia. Żeby poprawić życie zdrowym, zaczęli je odzierać z tajemniczości, magii i poezji.

Czy rzeczywiście szczęścia można się nauczyć? Czemu nie, skoro nauczyliśmy się już budować przyjaźnie, przezwyciężać fobie czy uzyskiwać większą pewność siebie? Dlaczego nie mielibyśmy zrobić jeszcze jednego kroku?

Od czterech lat grupa uczonych skupiona wokół amerykańskiego psychologa Martina Seligmana, autora książki i wielu opracowań o "pozytywnej psychologii", próbuje w zupełnie inny sposób myśleć o ludzkim umyśle. Zamiast koncentrować się na słabościach, skupiają się na jego silnych stronach. Czy nam się to podoba, czy nie, uczeni chcą stworzyć ze szczęścia naukę. Chcą nam napisać instrukcję obsługi wytyczającą drogę do jasnej krainy.

Wielu z nas wciąż żyje w szarym świecie. Owszem, pod względem materialnym powodzi nam się całkiem nieźle. W ostatnich 10 latach poziom życia znacznie się poprawił. Według GUS-u przeciętne polskie wynagrodzenie w ciągu ostatnich pięciu lat wzrosło o ponad tysiąc złotych. Zwiększa się liczba Polaków zadowolonych ze swojej sytuacji materialnej. W 1994 roku ta grupa osób - jak podają badania CBOS-u - stanowiła 53 proc. społeczeństwa, w roku poprzednim już 61 proc. Jednak w tym samym czasie zmalał procent ludzi szczęśliwych: w 1994 roku mianem szczęśliwych określało siebie 12 proc. Polaków, a w 2001 roku już tylko 7 proc. Jak to możliwe?

- Satysfakcja z poprawy warunków materialnych i ze wzrastającego poziomu życia to nie to samo, co poczucie szczęścia - mówi prof. Krystyna Skarżyńska ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Przekonują się o tym nie tylko Polacy. Kilka miesięcy temu psycholog Holly J. Morris na łamach "Psychology Today" zwróciła uwagę, że mimo osiągnięć materialnych i poczucia większego bezpieczeństwa współczesne pokolenie jest dziesięciokrotnie bardziej narażone na stany depresyjne niż generacja naszych dziadków.

Zaspokojenie potrzeb materialnych i poczucie bezpieczeństwa nie gwarantuje nam radości życia i szczęścia. - Pieniądze są konieczne do życia, ale ich ilość nie jest najważniejsza, bo nie można zjeść dwóch kotletów naraz - przyznaje Zygmunt Solorz, właściciel Polsatu, pochodzący z biednej rodziny i ceniący wartość każdej złotówki.

Komfort i wysoki poziom życia rychło przestają cieszyć. "Do rzeczy, nawet do skarbów przywykamy i szybko stają się codziennością jak szczoteczka do zębów" - pisze amerykański psycholog Napoleon Hill, autor bestselleru "Sukces! Trzeba tylko chcieć". A wtedy pojawiają się kolejne frustracje i lęki. Ktoś, kto szukał szczęścia w posiadaniu nowego samochodu, luksusowgo domu czy prestiżowej posady, szybko zaczyna zadręczać się pytaniami: czy świat widzi mnie tak ważnym, jak sugerowałoby moje stanowisko? Czy nowe narty wciąż są najnowsze na stoku, a samochód budzi uznanie tych, na których opinii mi zależy? A nawet jeśli ktoś mnie docenia, to czy naprawdę mnie lubi, czy się ze mnie śmieje?

- Polska klasa zamożnych znalazła się w ślepej uliczce, bo ci goniący dotąd za fortuną uważali, że po osiągnięciu następnego pułapu dobrobytu przypadnie im w udziale większe poczucie szczęścia. A okazało się, że nic z tego - mówi dr Wojciech Łukowski, dyrektor Instytutu Socjologii w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej.

Może więc, aby osiągnąć szczęście, należy nie wzbogacić się, lecz przeciwnie - gwałtownie zbiednieć? Wszak Bertrand Russell w "Conquest of happiness" pisał: "Bogaty człowiek musi stracić fortunę, żeby znowu poczuć smak obiadu".

Tak naprawdę szczęście związane jest ze stosunkiem do świata, a nie z zawartością kieszeni. Nie wypływa z portfeli, ale z naszego umysłu. Rozumie to Jan Kulczyk, biznesmen, jeden z najbogatszych Polaków. Często powtarza, że "szczęście to nie ilość pieniędzy na koncie, lecz postawa polegająca na tym, żeby obudzić się zadowolonym i uśmiechniętym tylko dlatego, że wstał nowy dzień".

Takiego podejścia do życia można się uczyć. Kamila Piasecka (32 lata), sekretarka z Poznania, oczekuje trzeciego dziecka. Od kilku lat jeździ z mężem i dwiema córkami do Warszawy na warsztaty Ewy Foley, terapeutki, która uczy, jak zmienić nawyki przeszkadzające żyć. - Nie budzę się już rano z okrzykiem "o rany, pada deszcz", lecz przyjmuję ten fakt do wiadomości i staram się wycisnąć z każdego dnia to, co najlepsze - mówi.

- My, terapeuci wiemy, że żaden człowiek nie rodzi się pesymistą - twierdzi Foley. Bycie szczęśliwym to jedno z największych wyzwań i wymaga pewnych umiejętności: samodyscypliny, determinacji i wytrwałości. Na kilkudniowych warsztatach Ewy Foley adepci przechodzą pięć kroków wtajemniczenia: pierwszym jest "zauważyć" - uświadomić sobie, że poczucie szczęścia to świadoma decyzja, "chcieć" - postanowić być szczęśliwą osobą, "uwierzyć" - że zmiana jest możliwa, "wiedzieć jak" - sięgnąć do podręczników, warsztatów i wreszcie krok ostatni - "ćwiczyć". - Pierwszym ćwiczeniem, jakie zadaję swoim uczniom, jest próba nienarzekania przez 21 dni. Często skarżą mi się, że nie mają o czym rozmawiać - mówi terapeutka. Tym bardziej że dodaje do tego ćwiczenie następne: "trenowanie w sobie nawyku pozytywnego wyrażania się o ludziach". - To nic, że na początku jest ciężko, trzeba udawać i udawać, aż wreszcie się uda - śmieje się Foley.

Pogoda ducha, życzliwy stosunek do świata, optymizm - taką samą drogę ku szczęściu zaleca Russell: "Naucz się czytać twarze wokół siebie, otwórz się na pozytywne nastroje wszystkich, których spotykasz, nie daj im odejść od siebie". Warto skorzystać z rady filozofa i czerpać energię od ludzi uśmiechniętych i otwartych na pozytywne aspekty życia.

Czy rzeczywiście optymizm ma aż tak duże znaczenie? W teorii rozwoju osobowości Napoleona Hilla optymizm odgrywa najważniejszą rolę. Dowodzi on, że odpowiednia postawa, nazywana przez niego PMA (Positive Mental Attitude), decyduje o sukcesie lub porażce w życiu. Przytacza dziesiątki historii najbogatszych i najbardziej cenionych postaci w historii Ameryki i pokazuje, że w decydujących momentach na początku kariery ci ludzie nie posiadali nic poza optymizmem i wiarą, że właśnie im się powiedzie. Należy do nich Henry Ford, przedsiębiorca, który jednemu ze swoich robotników tłumaczył: "Jesteś biedny i nieszczęśliwy nie dlatego, że Bóg tak chciał, ale dlatego, że twój ojciec wpoił ci, że tak musi być".

Hill ma pewnie sporo racji. To nie przypadek, że pierwszą dziesiątkę najbogatszych ludzi świata otwierają osoby, które zaczynały od zera. Wprawdzie nie wszyscy byli tak ubodzy jak Bill Gates - syn samotnej nauczycielki - ale żaden nie pochodził z bogatej rodziny. Co ich wyniosło na wyżyny? Na pewno talent. Ale sam talent nie wystarczy. Wszyscy znamy zdolnych, tryskających genialnymi pomysłami ludzi, ale oni nigdy nie zostaną milionerami. Dlaczego? Często brakuje im tego, co Hill nazywa rzeczą dodatkową: uśmiechu na twarzy, wiary i nadziei.

Od 15 lat amerykański psycholog Sheldon Cohen prowadzi badania nad stanem ducha zamożnych społeczeństw Zachodu. Pod koniec lat 80. zwrócił uwagę na pozornie oczywisty i banalny fakt, że ludzie w krajach rozwiniętych mają więcej wewnętrznej radości. Coś, co powszechnie uważano za skutek dobrobytu, Cohen uznał za efekt naturalnej selekcji: optymiści łatwiej mobilizują się do działania, bo wierzą, że im się powiedzie; chętniej przyjmują wyzwania, wytyczając sobie odległe cele i częściej je osiągają. Właśnie takich partnerów podświadomie szukamy w życiu i takie jednostki zdominowały zachodnie cywilizacje mieszczańskie - im urodzenie niczego nie gwarantowało. W procesie naturalnej selekcji stopniowo odpadali malkontenci i ponuracy.

To nie koniec rewelacji Cohena, który pozytywne myślenie łączy ze stanem zdrowia. Razem z grupą uczonych z Uniwersytetu Michigan dowodził, że poczucie alienacji i utrata nadziei pogarszają szanse pacjenta na pokonanie nowotworu w takim samym stopniu, jak wieloletnie palenie. Dr Sandra Levy z Instytutu Raka w Pittsburghu twierdzi wręcz, że - "parametr optymizmu" obok wczesnej wykrywalności nowotworu jest najważniejszym czynnikiem poprawy stanu zdrowia pacjentów.

Levy szuka bezpośredniego związku między stanem ducha a wpływem mózgu na produkcję komórek immunologicznych, walczących z obcymi ciałami w naszym organizmie. "Dokładne relacje między tymi dwoma procesami zachodzącymi mózgu nie są jasne, ale z samej obserwacji możemy dowieść, że istnieje silny bezpośredni związek" - twierdzi.

Szukając dowodów na teorię naturalnej selekcji optymistów, Cohen przeprowadził eksperyment na szczurach. Zamknął je w klatce i raził prądem. Osobniki nie mające wcześniej złych doświadczeń zachowały optymistyczną wiarę w możliwość ucieczki, potrafiły przetrwać, bo szybko znajdowały ukrytą w podłodze drogę ewakuacyjną. Jednak szczury, którym uprzednio przez wiele tygodni odcinano drogę wyjścia, nawet porażone prądem rezygnowały z próby ucieczki. Poddawały się, bo straciły wiarę. Cohen sugeruje, że osoby ponure i nieszczęśliwe żyjące w bogatych społeczeństwach to gatunek skazany na wymieranie.

Każdy z nas ma swoją średnią nastroju. Człowiek, który zwykle chodzi zgarbiony i ponury, pewnie nigdy nie będzie tryskał radością. Ale to nie znaczy, że nie ma dla niego ratunku i nie może podnieść swojej średniej. Nie znaczy, że już nigdy nie ucieknie ze swej klatki osowiałości. Że nie może uwierzyć w siebie.

Pozytywna postawa nie tylko poszerza horyzonty myślenia, ale też wyłącza wewnętrzne hamulce rozwoju. Dopuszcza rozmaite punkty widzenia, pozwala na zmianę perspektywy, pomaga w poszukiwaniu "drogi ewakuacyjnej".

Pogodę ducha można zachować w każdych okolicznościach. "Nie zostało mi zbyt wiele lat życia, więc nie chcę marnować czasu na bycie nieszczęśliwym" - mawiał 14-letni Marek, chorujący na raka kości. Dr Anna Wójtowicz, onkolog ze Szpitala Pediatrycznego przy ulicy Działdowskiej w Warszawie, wspomina, że postawa tego chłopca wywarła wielkie wrażenie na wszystkich pracownikach szpitala. Mimo śmiertelnej choroby Marek był po prostu zadowolony z życia. Codziennie rano, kiedy wstawał, mówił: "Cześć, raku, jak się dzisiaj czujesz?". To coś, co w nim mieszkało, traktował jak kumpla.

Wszyscy dążymy do szczęścia, ale im bardziej się na nim koncentrujemy, tym bardziej się ono od nas oddala. Paradoksem jest, że możemy się do niego zbliżyć tylko wówczas, gdy o nim zapominamy. Bo szczęście osiąga się tworząc, robiąc to, co daje nam poczucie wartości. Wszyscy filozofowie i psycholodzy zgodnie twierdzą, że fundamentalną zasadą szczęścia jest umiejętność wzbudzenia w sobie przyjaznego zaciekawienia ludźmi i problemami świata zewnętrznego, nie zaś własną osobą. Ludzie traktujący siebie poważniej niż otoczenie bardzo szybko znajdują się na marginesie każdego środowiska, a samotność nie pomaga w poszukiwaniach radości życia. Bertrand Russell, mówiąc o własnej drodze do szczęścia, pisał: "Radość życia zawdzięczam malejącemu zainteresowaniu samym sobą. W przeszłości, jak wielu wychowanych w duchu purytańskich wartości, całymi godzinami medytowałem nad grzechami i błędami, jakie popełniłem. Dopiero z czasem nauczyłem się dystansu do samego siebie. Zarówno do moich słabości, jak i moich zalet".

To jedna z podstawowych zasad, jaką uczniowie wybitnego psychologa i doradcy amerykańskich prezydentów Dale'a Carnegie od lat wpajają swoim uczniom: "Okazuj zainteresowanie światem, a świat zainteresuje się tobą".

Firmy szkolące menedżerów w USA zaczęły stosować techniki zapożyczone od buddyjskich mnichów, którzy również nakazują swoim uczniom poszukiwać dobra w otoczeniu. Jedną z najprostszych metod jest koncentrowanie się na pozornie marnym obiekcie i doszukiwanie się w nim piękna. Spróbujmy kiedyś przez dłuższą chwilę popatrzeć na zardzewiałą poręcz czy obskurny sedes w toalecie kolejowej w pociągu relacji Warszawa - Mława. Wypunktujmy piękne elementy. Nie skupiajmy się na samej symetrii przedmiotu. Poszukajmy czegoś, co konstruktor czy projektant mógł widzieć w swoim dziele w chwili tworzenia. Patrzmy tak długo, aż na naszej twarzy pojawi się uśmiech.

To samo ćwiczenie przeprowadźmy z osobą, która wyjątkowo działa nam na nerwy. Poszukajmy w niej piękna, fajnego człowieka, tego, co widzą w niej najbliższe osoby. Będziecie zaskoczeni, ile spokoju i poczucia bezpieczeństwa można w ten sposób odnaleźć w sobie nawet w najbardziej nerwowej i stresogennej sytuacji. Robert Emmons z University of California, prowadząc podobne ćwiczenia ze studentami, zauważył, że potem byli oni nie tylko przyjaźniejsi dla otoczenia, ale też bardziej skłonni do pomagania innym.

Uczeni z University of Virginia przeprowadzili interesujący eksperyment. Jedna grupa studentów oglądała filmy dokumentalne o Matce Teresie, opowiadające o jej pracy i poświęceniu dla innych. Druga grupa oglądała kolejne odcinki najśmieszniejszych nagrań wideo. Przez następne tygodnie obserwowano i porównywano zachowanie członków obydwu grup. Kilku studentów z grupy oglądającej film o Matce Teresie zgłosiło się do pracy w lokalnych organizacjach charytatywnych.

Poczucie przydatności i rozumienie wagi tego, co robimy, podobnie jak przykładanie się do pracy, pomaga nam określić sens naszego istnienia. Russell uważa to za klucz do dyskusji o szczęściu. Nie on jeden pisze o cudownej mocy pomagania innym. Napoleon Hill nazywa to wręcz "cudowną obsesją".

To nie przypadek, że wśród najbogatszych znajdziemy też największych filantropów. Andrew Carnegie, magnat stalowy z końca XIX i pierwszej połowy XX wieku, jeden z najbogatszych ludzi w historii Ameryki, fundator wielu instytucji kulturalnych i naukowych, zwykł mawiać: "Kto umiera bogaty, umiera marnie". Twierdził też, że pieniądze mają sens tylko wtedy, kiedy pracują dla dobra innych. Fundusz pomocowy Billa Gatesa wart jest dziś 24 miliardy dolarów. Ted Turner, założyciel telewizji CNN, ostatnio przekazał miliard dolarów dla ONZ na działalność charytatywną. David Geffen, guru świata muzyki, przeznaczył w zeszłym miesiącu 200 mln dolarów na badania medyczne dla uniwersytetu w Kalifornii. Gordon Moore z firmy Intel przekazał 5,8 mln dolarów na fundację pomocy zubożałym rodzinom.

Najbogatsze amerykańskie uczelnie, z Harvardem na czele, utrzymują się z prywatnych dotacji. Z pieniędzy, jakich żadne państwo nie jest w stanie wygospodarować. Z hojności ludzi szukających radości w działaniu dla dobra ogółu, nie zaś w posiadaniu. "Poczucie misji i dawanie innym nadziei to sens istnienia, którego nie sposób kupić" - pisze Hill.

Szczęśliwych z powodu dawania nie trzeba szukać wśród najbogatszych. Ponad 20 kilometrów od Nowego Sącza jest miasteczko Stróże. Na pozór niczym nie różni się od okolicznych miejscowości - z jednym wyjątkiem: ma naprawdę szczęśliwego mieszkańca. Jest nim Stanisław Kogut, założyciel fundacji pomocy dzieciom niepełnosprawnym. Przyglądałem mu się niedawno, gdy oprowadzał po swoim miasteczku grupę inwestorów. Pokazywał szkołę, przedszkole i imponujący ośrodek rehabilitacji ze stadionem, basenem i stadniną koni w budowie. Patrzyłem, jak promieniał i jak promienieli przy nim przyjezdni, czując, że to także ich zasługa. Stanisław Kogut nigdy nie mówi o sobie. Zawsze w tym samym garniturze, zawsze w drodze od darczyńcy do darczyńcy, zawsze po kilka razy dziękuje i powtarza, że to zasługa ludzi dobrej woli. I chociaż to on goni za innymi, chwilami odnosi się wrażenie, że świat wiruje wokół niego. Wieczorem pan Stanisław usiadł zmęczony przed ośrodkiem i powiedział: "Kiedy te dzieci przybiegają tu rano, ja jestem naprawdę szczęśliwym człowiekiem i nic mi już tego nie odbierze".

Dr Wojciech Łukowski, dyrektor Instytutu Socjologii w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej, uważa, że właśnie tacy ludzie wskazują całej polskiej klasie zamożnych, że powinna otworzyć się na świat i zacząć wspierać działalność społeczną, kulturalną i charytatywną. - Odkryją wtedy, że otaczanie się drogimi gadżetami nie dawało im takiej satysfakcji i poczucia sensu życia, jak misja, którą mają do spełnienia.

Pogoda ducha i optymizm, mogące zaprowadzić nas do szczęścia, mają bliską krewną. Jest nią tolerancja. Dlatego Napoleon Hill zachęca nas, byśmy tolerowali odmienność. Kiedy pojawiamy się w nowym miejscu i zastajemy obce zasady organizacji pracy czy życia towarzyskiego, starajmy się jak najszybciej je zrozumieć. Zabijmy w sobie naturalny mechanizm obronny, skłaniający nas do krytykowania tego, co nowe. Nie porównujmy, lecz zastanówmy się, jak możemy się odnaleźć w tym systemie. Starajmy się dostrzec to, co widzą inni, zamiast analizować wszystko, co nam się nie podoba.

Ten postulat dotyczy w równym stopniu ludzi, jak miejsc czy państw. Autorzy tego tekstu wiele razy obserwowali polskich emigrantów, szukających swojego miejsca w Ameryce - w Kalifornii, Bostonie, Dallas. Byli wśród nich oczywiście ludzie sukcesu, ale były też osoby nieszczęśliwe, zagubione i nastroszone na swoją nową ojczyznę. Ci zbuntowani porównywali "prostackich" Amerykanów do "europejskich" Polaków. Źle wychowaną młodzież Ameryki do naszej młodzieży - i tak dalej. Mijały lata, a w nich narastała niechęć i pogarda do nowego świata. Przy pierwszej okazji pakowali rzeczy i wracali do kraju, żeby... dalej narzekać, pić amerykańską whisky i dalej porównywać, tym razem porządek i dobrobyt Zachodu z krajową mizerią. Potem pakowali walizki i znowu wracali do Stanów, "bo w Polsce nie da się wytrzymać". Tacy ludzie krzywdzą samych siebie. Do końca życia będą porównywali i wyszukiwali powody, dla których warto być nieszczęśliwym.

Gdziekolwiek więc jesteś i cokolwiek robisz - nigdy nie porównuj. Wyłuskuj to, co najlepsze, a nie to, co najgorsze. Karm swoje emocje tym, co daje radość.

Pytanie tylko, co daje prawdziwą radość. Przyjemności? Używki? Rozkosze ciała i podniebienia? Bertrand Russell zachęcał do rozkoszowania się wszystkim, co dobre: winem, cygarem, koncertem, książką. Jednak Napoleon Hill przestrzega: podchodź do wszystkiego z umiarem, bo przyjemności nie mogą stać się celem samym w sobie; one nie zastąpią radości i satysfakcji z dążenia do celu, osiągania i budowania osobowości.

Wszystkich kusi szukanie szczęścia na skróty - zauważa psycholog dr Barbara Fredrickson z University of Michigan w książce "Kultywacja pozytywnych emocji dla zdrowia i radości życia". "Porażki w stałym związku zastępujemy pogonią za kolejnymi nic nie znaczącymi podbojami, za prostym seksem, z którego radość trwa nie dłużej niż orgazm" - pisze.

Zbyt często nie umiemy czekać. Chcemy, by nagroda przyszła natychmiast. A przecież droga do tej prawdziwej nagrody, jaką jest szczęście, wymaga cierpliwości. Dlatego Napoleon Hill radzi wytrwać w tym, co robimy, szukając satysfakcji nawet w błahych pracach, zanim je porzucimy w poszukiwaniu nowych.

O słuszności tej porady dane mi było przekonać się osobiście. Jak wielu Polaków, szukających odskoczni od polskiej beznadziei lat 80., wylądowałem na amerykańskiej prowincji w fabryce konstrukcji budowlanych. Od 6.00 rano stałem przy maszynie i zbijałem deski. Praca wydawała mi się grubo poniżej moich kwalifikacji i ambicji. Co tu dużo mówić - nienawidziłem tego, co robiłem i partaczyłem każdy projekt. Pewnie wkrótce wyleciałbym na bruk, a nie bardzo miałem dokąd pójść i z czego żyć. Skoro nie mogę zmienić pracy - pomyślałem - to muszę ją polubić. Na początek zacząłem wyżywać się w perfekcyjnym wykonywaniu zadań. Deski nagle się schodziły, podpory miały idealną wytrzymałość. Potem podnosiłem wydajność - wózki nie mogły nadążyć z wożeniem elementów. Awansowałem na majstra, uczyłem się hiszpańskich zwrotów, żeby łatwiej kierować meksykańskimi pracownikami. Zacząłem zbierać nagrody. Pewnie dalej bym awansował, gdyby nie studia, które rozpocząłem.

Wokalistka Maanamu, Kora, mówi, że szczęście to satysfakcja z dobrze wybranej pracy. Jej samej śpiewanie przyniosło sławę, ale nie rozgłos jest prawdziwym źródłem satysfakcji. - Znam manikiurzystki szczęśliwe z wykonywania swojego zawodu - mówi.

Wykonanie nawet prostej pracy uwieńczonej sukcesem daje poczucie wartościowo spędzonego dnia. Jak zauważa Russell, "szczęście nie jest możliwe bez uporczywej pracy, tak bardzo absorbującej, że niewiele zostaje nam już czasu i energii na zajmowanie się stanem własnej próżności".

No dobrze, ale od czego zacząć? Kształtowanie w sobie postawy nacechowanej optymizmem, tolerancją, cierpliwością i życzliwym zainteresowaniem dla spraw innych ludzi to zadanie na lata. I nie bardzo wiadomo, jak postawić pierwszy krok na tej drodze wiodącej ku szczęściu. Co konkretnie zrobić?

Zacznijmy od notatek - radzi Dale Carnagie, autor jednego z pierwszych amerykańskich bestsellerów o budowaniu osobowości - "Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi". Raz w tygodniu spisujmy szczęśliwe momenty. Wszystko to, o czym marzyliśmy, do czego dążyliśmy i co dało nam satysfakcję.

Inni psycholodzy też radzą pisać. Dr Barbara Fredrickson proponuje, żeby przed podjęciem ważnej decyzji wypisać sobie na kartce momenty, które w przeszłości zdecydowały, że nasze życie stało się lepsze; jakie decyzje wtedy podjęliśmy i jakie cechy naszego charakteru okazały się najważniejsze. Gdy przeczytamy te zapiski, nie znajdziemy tam ponurego narzekania i wmawiania sobie: "nie dam rady", "nie nadaję się", "po co mi to?". Korzystaj z własnych sprawdzonych metod - radzi Fredrickson - odnajduj zapomniane odruchy pewności siebie i optymizmu.

Napoleon Hill też wierzy w ołówek i kartkę papieru. Proponuje spisywanie wszystkich wątpliwości. Jasne sformułowanie problemu to pierwszy krok do jego rozwiązania. Na wiele pytań nie będziesz mieć od razu odpowiedzi, ale to nie szkodzi. Noś zapiski przy sobie w kieszeni i notuj rozmaite pomysły czy rozwiązania. Im dłużej to trwa, tym większa satysfakcja, kiedy już podejmiesz decyzję i wykonasz zadanie. Hill nazywa to metodą Einsteina. Albert Einstein rzeczywiście spisywał wszystkie swoje dylematy na kawałku kartki i czekał, aż przyjdzie mu do głowy rozwiązanie.

Guru samopomocy Anthony Robbins, autor książki "Obudź w sobie olbrzyma", dodałby do tych postulatów jeszcze jeden: uśmiechnij się do swojej kartki i pomyśl, o ile dalej jesteś dziś w życiu.

TOMASZ WRÓBLEWSKI; współpraca - Magdalena Juraszewska, Violetta Ozminkowski.



źródło: Newsweek Polska - numer 33/2002, http://www.newsweek.pl