autopsja

BYŁA sobie nieśmiałość

To będzie dość długie, ale chciałam to napisać, bo sama pamiętam, z jaką nadzieją czytałam opowieści ludzi, którzy wyszli z nieśmiałości. Mam nadzieję, że to coś komuś pomoże, chociaż to prawda i to smutna prawda, że nie ma czegoś takiego jak tygodniowa kuracja; to nie znika tak nagle i chyba każdy przypadek jest osobny...

Jednak postaram się napisać jak najwięcej szczegółów i zrobić podsumowanie, co mogło mi pomóc.

Moja nieśmiałość zawsze gdzieś tam tkwiła, ale była malutka i jakoś nie przeszkadzała mi za bardzo. Jednak pod wpływem niemiłych doświadczeń z ludźmi mogła się trochę jeszcze pogłębiać. To nie było tak, że bałam się odezwać, po prostu za często nie wyrażałam mojego zdania i nie miałam potrzeby żeby być "na topie". Właściwie nie przeszkadzało mi to, że z chłopcami prawie wcale nie rozmawiałam, bo powodowali we mnie objawy typu rumieńce itp. - to wszystko, bo miałam z nimi mało do czynienia a najczęściej trafiałam na niezbyt normalnych...

Ale potem poszłam do liceum i tu pojawiły się problemy. Tak bardzo mi zależało na zmianie swojego image'u z osoby na uboczu na osobę w centrum zainteresowania i towarzyską, że zaczęłam strasznie się przejmować, co powiedzieć, jak powiedzieć, a że za dużo umiejętności społecznych nie posiadałam, to każdy najdrobniejszy błąd w zachowaniu, których robiłam wiele, bo po prostu nie wiedziałam jak coś zrobić, dołował mnie jeszcze bardziej i bardziej... Poza tym klasa okazała się okrutna i nawet pewne siebie od zawsze osoby czuły się w niej bardzo źle... W I klasie liceum zawiodłam się na wielu osobach i zaczęłam mieć problemy w kontaktach z ludźmi. Poza tym często chorowałam, a kiedy mogłam uciekałam w chorowanie i przedłużałam sobie czas w domu byle tylko nie iść do szkoły.

Pod koniec roku zdecydowałam się na zmianę szkoły. To dało mi nową nadzieje na zmianę wizerunku kolejny już raz... Tylko że podczas wakacji za bardzo nie spotykałam się z nowymi ludźmi i nie ćwiczyłam umiejętności towarzyskich, więc nic dziwnego, że nie podołałam zadaniu zrobienia furory w klasie, w której wszyscy znali się od roku a ja nie widziałam ich na oczy przed pierwszym września. No i zaczęłam się bać. Bać się tego strachu, który ogarniał mnie w drodze do szkoły i przed rozmową z osobami, z którymi chciałam się zaprzyjaźnić, nie mówiąc już o paranoicznym strachu, który ogarniał mnie przy chłopcach. Po prostu nie wiedziałam co powiedzieć, nie potrafiłam się naturalnie zachować i udawałam ze nie widzę polowy z klasy, a okazje żeby z kimś porozmawiać skrupulatnie omijałam. Potem dostałam czegoś tam grypowego, a po tym nie chciałam w ogóle iść do szkoły. To brzmi śmiesznie - 17-letnia dziewczyna nie chce iść do szkoły, ale tak właśnie było. Ciągle źle się czułam, przedłużałam niechodzenie do szkoły, jak już nawet poszłam, to nawet nie dotrwałam do tygodnia. Po prostu nie potrafiłam, bo wiedziałam jak będzie. A klasa jakoś za bardzo się nie starała, szczególnie chłopcy, bo nie wyglądałam na osobę nieśmiałą wiec mieli mnie za snobkę, która nie chce zniżyć się do ich poziomu. Mój strach zamieniał się w paranoję. Zaczęlo dla mnie nie mieć znaczenia nic oprócz tego żeby nie iść do szkoły. Nie obchodziło mnie, co inni pomyślą mogłabym zrobić wszystko żeby tylko tam nie iść. Udawać ze jestem chora, zamknąć się w łazience, wysiąść w połowie drogi z tramwaju i wrócić do domu, uciec do koleżanki, która była chora, uciec z domu...

Żyłam w matni zestresowana i wciąż dopadał mnie bezsens życia. Z jednej strony denerwowałam się i bałam przed pójściem do szkoły, z drugiej działania, które mogły mnie przed tym pójściem uchronić także były sresujące. Np. udawanie cały dzień, że źle się czuję żeby następnego dnia zostać w domu, strach i niepewność, bo przecież nie wiedziałam czy jednak rodzice nie zaczną mnie zmuszać do pójścia do szkoły albo powiedzą że mam mało lekcji/ważne lekcje i powinnam iść mimo tego, że trochę źle się czuję. Nawet, jeśli udało mi się nie iść, to wiedziałam, że to nie tak powinno być i czułam wyrzuty sumienia. Myślałam, co ze mną będzie i znowu się denerwowałam. Po jakimś czasie faktycznie zaczęłam się źle czuć, bo byłam już wykończona stresem, np. mój żołądek odmawiał posłuszeństwa... Chciałam żyć normalnie, ale w moim przypadku to, co dla wszystkich było normalne, przeszkadzało i wykańczało mnie. Starałam się czytać różne książki i artykuły, ale one przynosiły tylko chwilową ulgę i słabe poczucie, że troszkę bardziej wiem, jak powinnam zacząć z tym wszystkim walczyć.

Ale niestety NIKT nie napisał jak to zrobić krok po kroku dla ludzi, którzy jak ja nie są przekonani że instrukcje typu: "myśl tak i tak" dadzą efekty... Powoli dochodziły stany depresyjne, bo przecież żyłam jak w koszmarze i chęci żeby z tym wszystkim skończyć. Często prosiłam w myślach przed snem żeby już rano się nie obudzić... Kiedyś wzięłam nóż i... nic nie zrobiłam, bo się bałam... Innym razem wzięłam wieczorem kilka razy większą dawkę tabletek uspokajających i liczyłam się z tym, że hmmm... mogę się już nie obudzić, ale jakoś bardzo się nie przestraszyłam, nawet poczułam ulgę. Ale następnego ranka tylko trochę głowa mnie bolała - najwyraźniej były za słabe... Do lekarzy też chodziłam, ale to nic mi nie dawało. Nie potrafiłam się przełamać, powiedzieć komuś "myśl w taki a taki sposób" jest łatwo, ale tak mówi ktoś, kto wie jak coś zrobić, umie to robić, a ja właśnie nie wiedziałam JAK. Jak żyć, egzystować z innymi, jak pokazać, że nie jestem taka, za jaką mnie mają, jak zacząć cieszyć się życiem, jak uwierzyć że może być dobrze, jak okazać innym przyjaźń, jak znaleźć przyjaciół, jak przestać być odpychającą dla chłopców mimo nienajgorszego wyglądu... A do tego instrukcji wciąż nie miałam.

Jedyne, co się zmieniło to to, że w szkole zaczęli się zastanawiać, co ze mną. Rodzice pogadali z panią pedagog, zaczęliśmy załatwiać nauczanie indywidualne. Potem zaczęłam do niej chodzić porozmawiać chwilę - obiecała mi pomóc stać się pewniejszą siebie. Oczywiście chodziłam tak, żeby nie trafić na przerwę, kiedy wszyscy wychodzą na korytarze, tym bardziej nie chciałam spotkać mojej klasy, zresztą i tak strasznie się bałam. Jak szłam do niej pierwszy raz to było mi niedobrze, trzęsły mi się ręce, byłam cała mokra, miałam poczucie nierealności, które towarzyszy największym stresom u człowieka... Któregoś dnia wpadłam na całą moją klasę i chociaż było mi potem niedobrze myślałam, że zemdleję i w ogóle, to nie umarłam i zauważyłam, że mogło być gorzej. Kiedyś po takim spotkaniu doszłabym do wniosku, że już nigdy nie pójdę do szkoły, a moje podejście się troszkę zmieniło i pomyślałam że trudno - następnym razem muszę bardziej uważać żeby na nich nie wpaść - zawsze jakaś poprawa ;)

Za którymś razem zauważyłam, że to prawda - najbardziej stresują mnie rówieśnicy i że gdybym nie musiała się z nimi spotykać to byłoby o wieeeeeele lepiej. Czekałam na decyzję o nauczaniu indywidualnym, ledwo mnie klasyfikowali w pierwszym semestrze, no i musiałam już jakoś zacząć chodzić do szkoły. Okazało się, że do mnie do domu nauczyciele nie będą przychodzić - będę chodzić do szkoły. Minęło trochę czasu no i nadeszły moje 18-ste urodziny. Wtedy obiecałam sobie, że tak już nie będzie - jestem dorosła i mogę mówić, co chce, nie mogę się bać swojego zdania, mam prawo być jak każdy inny człowiek... Oczywiście to nie było tak, że od następnego dnia już się wszystko zmieniło, ale w stresie przypominałam sobie te słowa i to pomagało troszkę. Ale tylko troszkę... :/

Do tego wszystkiego doszło jeszcze to, że hmmm bardzo mi się spodobał chłopak ze szkoły, no i oczywiście powszechnie znany itd., bo przewodniczący szkoły. Heh jak pech, to już do końca ;) Oczywiście wiedziałam, że nie mam szans, zresztą przecież z moimi "schizami" to bym się do niego nie odezwała nawet... Ale dowiedziałam się, że nie tylko odpowiada mi wyglądem, ale charakterem też... No i wpadłam ;) Musiałam coś wymyślić żeby go poznać, bo niestety nie było opcji, że podejdę i zagadam, wiadomo... No, ale tymczasem musiałam zacząć chodzić do szkoły. No i jakoś tak zaczęłam się wdrażać w tryb szkolny, bo nauka nigdy nie była dla mnie jakimś wielkim problemem, chociaż na początku tez się obawialam. Początki, przyznaje były trudne. Bałam się lekcji sam na sam z nauczycielami, że spotkam klasę itd., ale po jakimś tygodniu stresów zaczęłam nabierać do tego wszystkiego dystansu. Na początku w kontaktach z klasą byłam taka, jak na początku - nie wiedziałam co powiedzieć, nie umiałam być spontaniczna... Ale jakoś tak się zdarzyło ze pewnego razu wracałam z dziewczyną z klasy i zachowywałam się bardzo normalnie. Zresztą potem zauważyłam że bardzo mnie polubiła. Kiedy dotarło do mnie ze lepiej mi rozmawiać z jedna osoba to zaczęłam "wyhaczać" po osobie z klasy tak, żeby chociaż raz na tydzień zachować się w miarę normalnie. Poza tym nauczyciele się przekonali, że to nie tak, że mi się nie chciało chodzić do szkoły, że się przygotowuje jak należy i w ogóle, więc też byli dla mnie bardzo w porządku.

A któregoś dnia odkryłam, że mamy forum szkoly. Sprytnie je wykorzystałam do wybadania, jaki ten mój chłopak jest... W ogóle zarejestrowałam się i zaczęłam pisywać na tym forum. Pisalam to, co normalnie bym powiedziała gdyby nie moja nieśmiałość, żartowałam... Doszłam do tego, którym jest on użytkownikiem i przeczytałam jego posty, bo po tym jak ktoś pisze można się przecież chociaż trochę o nim dowiedzieć. Napisałam mu prywatną wiadomość, ale od ponad miesiąca nie bywał na forum, a kiedy ten czas się przedłużał wpadłam na pomysł żeby go zwabić :P Mój pomysł wypalił i zaczęłam z nim pisać. Po jakimś czasie już nie tylko on, ale prawie wszyscy chcieli się dowiedzieć, kim jestem, obmyślali najdziwniejsze teorie... Oczywiście moja klasa zaprzeczała, że to może być ktoś z nich...

A tymczasem próbowałam wszystkiego, żeby się zmienić - czytałam rozmaite poradniki, książki, stosowałam różne metody, które wydawały mi się śmieszne. Przed szkolą jadąc w tramwaju próbowałam sobie zrobić dobry humor - nie zawsze wychodziło, ale czasami pomagała obserwacja i komentowanie napotkanych ludzi po drodze, a także takie ćwiczenie na dostrzeżenie zalet we wszystkim (wybiera się najbrzydszą rzecz w zasięgu wzroku i próbuje dostrzec jej piękno - przynajmniej pomaga odwrócić uwagę od nerwów). Ćwiczenia oddechowe też są dobre. Najbardziej chyba mi pomogła książka "Wspaniali ludzie" (Lilian Glass) - relacje z innymi są w niej przedstawione jako coś cudownego i przynoszącego same korzyści, są rady jak wypracować u siebie umiejętności towarzyskie, pewność siebie i sympatię do samego siebie (dużo moim zdaniem daje takie podbudowywanie się w myślach :) Ciekawie też traktuje o nieśmiałości, że to samolubne i egocentryczne. Co prawda brakowało mi systematyczności, ale jak byłam zdołowana zabierałam się za afirmacje - najczęściej pisałam nawet po 100 zdań typu "Jestem pewna siebie, jestem cudowną osobą". Pisałam też w małym notesiku, co dobrego się wydarzyło każdego dnia - miały to być małe radości - żeby nauczyć się doceniać to, co się ma :) No też dużo sobie wyobrażałam jak chciałabym się zachować w danych sytuacjach...

Oprócz tego rozmawiałam na gg, pisałam maile z innymi osobami z podobnymi problemami i nie tylko - szukałam dostępnych na gg i zaczepiałam - czasem wychodziły z tego ciekawe rozmowy. Oczywiście były też dni, kiedy się totalnie dołowałam, traciłam nadzieje i wiarę w jakikolwiek sens tego, co robiłam. Bardzo ważne było pozbyć się dobijającego sposobu myślenia, takiego największego wroga w sobie i takiej ściskającej od środka "łapy" w obecności innych. Moim zdaniem wiedzieć, co się chce i wiedzieć, z czym się walczy to najważniejsze. Ja na początku niby sobie wyobrażałam jak chciałabym żeby było, ale potem to weryfikowałam i doszłam do wniosku ze nie chce być taka zbyt pewna siebie i olewającą wszystko osobą. Leki też brałam - seronil i seroxat - ale przez rok nic mi nie pomagały, bo to nieprawda, że lek pozbawi Cię wszystkich hamulców - to chyba robi tylko alkohol, który nie bardzo mi leży. Właściwie nie ma żadnej różnicy na samym początku brania leków i tej różnicy się nie zauważa. One działają bardzo powoli i stopniowo chyba.

Jakoś tak wyszło, że zaczęłam stopniowo zdobywać tę pewność siebie i inne podejście do życia. W kontaktach z innymi popełniałam dużo błędów, ale zmieniło się to, że po prostu przestawałam o tym po fakcie myśleć i nie dobijałam się tym, jak to miałam się zachować a jak się zachowałam. To była ta różnica i przez to przestałam odczuwać wewnętrzne bariery. Wiec zachowywałam się coraz bardziej swobodnie i to wszystko samo się nakręcało. Teraz mogę powiedzieć, że jest lepiej niż kiedykolwiek było. Nie boje się kontaktów z innymi, nawet jak czasem po prostu nie wiem co powiedzieć, to nie odczuwam żadnych wyrzutów. Co więcej, przestałam się wstydzić chłopców, przemówień przed klasa... Kiedyś bałam się nawet głośniej coś powiedzieć, nie mówiąc o zgłaszaniu się na lekcjach... No, ale oczywiście nie ma to jak ciągłe podnoszenie sobie poprzeczki i przez ostatnie dwa miesiące moje szkolne życie przypominało hmmm... takie mentalne kopanie siebie i walkę z pozostałościami moich oporów (chociaż to większości "normalnych" - śmiałych dotyczy). Zdecydowałam się zacząć rozmawiać na żywo z obiektem moich uczuć... Podchodziłam do pierwszej rozmowy 2 tygodnie, codziennie po nieudanej próbie miałam wyrzuty sumienia, ale w końcu się udało. I zauważyłam też, że dobrym sposobem jest żartowanie z siebie - ja do tej pory ironizuję sama z siebie i nie biorę się całkiem na poważnie wiec to, co inni pomyślą mnie zbytnio nie obchodzi :) :)

Mam nadzieje, że to może coś komuś pomoże :) :) :) Życzę powodzenia i w ogóle... ;]

tyanne

opublikowano 23 października 2006