autopsjaTęsknota za MiłościąTo jakoś tak nieprzyzwoicie pisać w moim wieku o tęsknocie za miłością. A właściwie za akceptacją, przyjażnią, może też odrobiną czułości. Mam już ponad 50 lat, a od 22 lat jestem wdową. Jakiś czas po śmierci męża spotkałam miłość, tą jedyną, wielką, niepojętą. I zarazem spotkał mnie największy w życiu zawód i rozczarowanie. Naprawdę myślałam, że nie przeżyję tego rozstania, zresztą do dziś zupełnie dla mnie niezrozumiałego i nieuzasadnionego. Po wielu latach pozbierałam się, ale ślad pozostał, okaleczenie psychiczne na resztę życia. Od tamtej pory już nic nie jest takie jak dawniej. Nigdy już nie potrafiłam się związać z drugim człowiekiem, zaufać po prostu. Zapłaciłam wysoką cenę za swoje oddanie i szczerość. Zachorowałam na depresję, która powraca, a właściwie trwa nieprzerwanie od lat. Są chwile względnie dobre, lecz już to nie jestem ja sprzed „miłości”. Wylądowałam na rencie, biorę leki antydepresyjne od paru lat. Bezpowrotnie zginęła ta dziewczyna-kobieta, tak szczera, ufna, prawdomówna i po prostu naiwna. Od wielu lat jestem bardzo samotna i sama. Nawet obawiam się jakichkolwiek bliskich kontaktów z koleżankami. Nie ufam nikomu. To takie straszne. Dochodzi tu też kwestia coraz niższego poczucia własnej wartości. Stałam się zgorzkniałą, a może raczej bardzo smutną osobą. Widać to na szybko starzejącej się twarzy, ogólnemu zaniedbaniu. Jako swoista pamiątka po moim uczuciu pozostał syn. Teraz już nastolatek. Nigdy nie przysparzał mi żadnych kłopotów. Był moją dumą i radością. Jest nadal. Jednak cztery lata temu zachorował. Stwierdzono, że to schizofrenia i depresja. A więc wyrok. Czy w takiej sytuacji i z tymi warunkami problemami mogę, czy mam prawo myśleć o sobie? Ściślej mówiąc, o związku z drugim człowiekiem? Czy gdzieś na świecie istnieje człowiek, który byłby w stanie zaakceptować taką osobę jaką jestem, no i syna. Jakby tego było mało, muszę dodać, że jestem biedna. Lubię też książki, które stanowią dla mnie jedyną rozrywkę i są pewnie ucieczką w bezpieczny świat. Nie czytuję jednak bezmyślnych romansideł, nic z tych rzeczy. Interesują mnie np. komentarze biblijne, nauka języków, malarstwo i rysunek oraz wiele innych. Lubię też spokojną, nastrojową muzykę... Dziwadło do potęgi. Bardzo ważną sprawą w moim życiu jest wiara. Kiedyś byłam bierną katoliczką. Kilka lat temu zetknęłam się z Zborem protestanckim i już tam pozostałam. Przyjęłam Pana Jezusa jako swego osobistego zbawiciela i jest to priorytetowa sprawa w moim życiu. Gdzie szukać podobnego człowieka? Pytanie brzmi też, co skłoniło mnie do napisania powyższego tekstu. Otóż uświadomiłam sobie, że tak naprawdę pragnę miłości, bliskości i po prostu męża /żadne układy typu romans nie wchodzą w rachubę - to chyba oczywiste/, z którym mogłabym się godnie zestarzeć. Jestem już bardzo zmęczona dżwiganiem w samotności wszystkich problemów dnia codziennego, a jeszcze bardziej jest mi przykro, że nie mam z kim dzielić radości podziwiania pięknej jesiennej przyrody, nie mam z kim pójść na spacer brzegiem rzeki, nie mam z kim pochodzić po lesie, pójść do galerii czy teatru. Z tych powodów jestem po prostu jeszcze bardziej uboga. To gorsze kalectwo niż jakieś fizyczne niedomogi. Czy jednak nie jest na to wszystko za póżno? Pewnie tak. Tym bardziej, ze nigdzie nie spotkałam się na forach protestanckich z listami poruszającymi podobne problemy. Czyżby ewangelicznie wierzący nie byli osamotnieni? Wiem, że wszystko zależy od woli Boga i pewnie taki już mój los, ale czy samotne osoby nie czują potrzeby akceptacji i bliskości drugiego człowieka. Wreszcie, czy miłość jest zarezerwowana tylko dla młodych. Mam oparcie w Chrystusie i nic nie powinno mnie już interesować. Tylko czasem chce mi się wyć z powodu izolacji i samotności. I nic na to nie poradzę. opublikowano 12 grudnia 2005
|