autopsja

Powrót z odchłani...?

Moja droga w otchłań wiedzie mile w przeszłość. Zaczęłam nią podążać tak dawno, że już nawet nie pamiętam, jak to się zaczęło... Tyle że na tym etapie zrozumiałam, jak daleko ode mnie jest już światło słoneczne. Poezja poezją, ale to generalnie jest banalne: przez lata zamykania się w sobie, stronienia od ludzi, pogrążania się w swoich obsesjach i utrwalania cech powszechnie uznawanych za negatywne nie potrafię już wrócić. A nagle tak bardzo zapragnęłam. Musi być chyba taka granica, po przekroczeniu której jest śmierć albo gwałtowna chęć ucieczki, powrotu ku lądowi, który dawno się opuściło. Mnie spotkało to drugie. Potrafiłam być dumna ze swojej - jak to nazywałam w duchu egocentryzmu - oryginalności, niechęci do "stada" i przez "stado" reprezentowanych wartości - ja, wielka, ponad nimi, taka inteligentna, taka nieprzeciętna... taka samotna. Z setką kompleksów, ale - o dziwo - z resztkami autoironii i poczucia humoru. Tak więc sobie stoję na dnie chyba tej otchłani i patrzę w górę, usiłując wychwycić choćby promyk światła - i nic. Chcę krzyczeć, by ktoś mi spuścił linę, by pomógł się wydostać... Nic z tego, bo nie znam już ludzkiej mowy. Nigdy tak bardzo nie odczuwałam potrzeby kontaktu z Drugim - po raz pierwszy od dawna moja ścieżka samotnika jest mi tak cieżką (choć nigdy lekką nie była). Chcę być po prostu normalna. Umieć patrzeć ludziom w oczy i przypomnieć sobie zapomniane słowa. Chcę wejść w strumień życia, zamiast obserwować, jak przepływa obok mnie. Tyle że, jak mam wrażenie, z otchłani nie ma powrotu. Pozostaje wymościć sobie tu jakieś legowisko i ponownie zapaść w letarg. A kiedy jakiś zbłąkany promyk słońca oświetli jednak moją twarz, zaszyć się głębiej ("nie pragnę słońca - osamotniony...") i nie pozwolić sobie na żadne więcej mrzonki. To się jednak pewnie nie uda, bo nadzieja to jest stwór, który jak hydra ma setki odrastających głów...

Sadia

opublikowano 13 maja 2004