autopsja

Omyłka tego istnienia...

Byłam wściekła bez powodu, bo wlazłam w jakąś swoja otchłań, która stawała się mną dwa razy do roku, no dobra może odrobinkę częściej... Przerażała nawet mnie... Taka pustka bezsensowności własnej egzystencji...

Jest takie uczucie doskonałego porozumienia między dwojgiem ludzi, takie do jakiego sie dąży, ale jakie przeraża samym swoim idealem... niedoścignionym, które gdy się je traci, jest największym z możliwych cierpień i najwiekszą z tęsknot...

W niebieskim oceanie myśli pogrążałam się w chaosie własnego istnienia... Taka bezcelowość myśli samobójczych... Właściwie po co, parę osób popłacze za mną, a potem zapomną, a ci którzy chcialabym żeby wiedzieli, nie dowiedzą się nigdy, bo nikt im nie powie...
Ciemne chmury... Usmiechów blask... To, co otacza mnie codziennie, jakie to puste, nasycone jadem jakowymś, trącącym przez skórę niczym dotyk jaszczurzym językiem... Śliskie i podłe.

Patrzę na ścieżkę przede mną... Jak mam pójść nią, nie znawszy celu i niebezpieczeństw, które czyhają na zakretach... O czym ja piszę? O cierniach kiedy się biegnie... Czepiają się we włosy i krzyczą... "nie pójdziesz, nie dasz rady, nie dalej" a ja myślę: "a po co właściwie mnie trzymacie, skoro ja nie widzę sensu iść nigdzie sama, skoro nie wiem gdzie mam iść, co zrobić, a nie chcę być sama..."

Nie jestem... To kolejny paradoks... A czuje się tak w każdej chwili swego istnienia, nawet będąc z kimś... I było tak zawsze... I nawet... Lubie tą samotność, ten charakterek drapieżności, ukrytej pod uśmiechem, takim który wszyscy widzą i podziwiają i tylko na dnie oczu ta ciemność pełzająca niczym nieuchwytny ptak w rozdarciu powiek czasem mi się wymyka... Niby niechcący, a może to wołanie jakoweś?
Usłysz jak wołam Ciebie, tak jak potrafię, a może nie chcę bys słyszał? Może nie potrafię chcieć?

To taka choroba... Mówią wieczni idealiści, "będzie lepiej" a może w swym niedoścignionym masochizmie lubię jak jest źle? Może cudnie jest się umartwiać rozdrapując ranki na skórze i pod nią, patrząc na soczystą, ciepłą i pachnącą krew z jakimś uczuciem zadowolenia, spelnienia się, odkrycia najdalszych tajemnic siebie, nawet ich nie dotknąwszy i nie pozwoliwszy na to nikomu... W obawie przed wyśmianiem, niezrozumieniem, a może zrozumieniem właśnie, ze strachu przed utratą resztek "ja" tak poczwarnego, że aż pociągającego w swej obrzydliwości...

Cudowna moc przerażenia, to co boli, ranienie innych, świadome lub nie... Czyste w swym szaleństwie, zrozumienie... Ale czy całkowite? Gdzie jestem ja... Zgubiłam się? Czy wstydzę się pokazać tę swoją ciemną stronę innym, a jeśli tak, co może być gorszego niż brak samopoznania siebie... Ucieczka...

Uciekam wciąż i wciąż nawet nie ruszając się z miejsca... Dokąd idę, czego szukam, kogo... Siebie? Przecież mam już siebie w całej tej obrzydliwości, którą tak podziwiam w sobie. Ta ucieczka... taka beznadziejna, taka... a jednak pcha mnie coś w nią dzień za dniem, noc w noc, te długie sny, z których nie chcę sie budzić, czasem nie pamietając o czym były, gdzie mie zabrały, co odkryły, budząc się z krzykiem lub patrząc w noc z otwartym umysłem i zamkniętymi oczyma... Nie znajduję już Ciebie ani siebie... nie mam nic.

Taki chaos, poplątanie świadomosci... Ten bieg szaleńczy... Praca, dom, zajęcia, dom, praca, ten sen... Ten sen... Gdzie zabierze mnie dziś, co dziś mi pokaże, i tak nie będę pamietać... Nie będę, nie będę... Zabierz, zabierz, ale na dłużej tak... Na dłużej... Doba, dwie... Więcej, więcej... Jestem nienasycona... Jak małe kocię chcę więcej... I więcej... I drapię, jak nie dostaję i gryzę i przepoczwarzam się w machinę, która idzie i patrzy i udaje że walczy z każdym dniem, ale tylko udaje... Co będzie gdy coś się stanie... I to udawanie przestanie mnie bawić... Kto mnie powstrzyma... Skoro ja sama nie chcę być powstrzymana... Nie mam sensu w swej postaci obecnej i sił na szukanie tej drogi, którą podążać dano mi przez omyłkę tego istnienia...

Y...

opublikowano 18 marca 2004