autopsja
Nieśmiały DziennikPoniedziałek, dzień 1. Wcześnie rano maszeruję sobie peronem w moje ulubione miejsce w oczekiwaniu na pociąg do Poznania i nagle zauważam znajomą babeczkę. To Kaśka. Stoi z jakąś koleżanką. Jako malutkie brzdące bawiliśmy się razem, a teraz nawet nie gadamy. Wydaje mi się, że stanowimy typowy przykład zagnieżdżenia się w zupełnie różnych systemach życia społecznego - na zasadzie zabawa-izolacja, przebojowość-introwertyzm czy też styl-naturalność. Zbliżam się w miarę pewnym krokiem - mam zamiar wyminąć koleżankę rzucając jedynie "cześć". W ostatniej chwili, gdy jestem już całkiem blisko, Kaśka nagle odwraca ode mnie głowę. Nie lubię, kiedy ludzie, którym mam zamiar powiedzieć "cześć" tak mi robią. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że widziała mnie i zupełnie świadomie zrezygnowała z kontaktu werbalnego - a przecież byłoby to tylko "cześć" - nic więcej. Czyżby ten krótki wyraz, wydobyty z mojego gardła miał wprawić ją w zawstydzenie przed koleżanką? Do takie dochodzę wniosku. W takim razie kto tu jest nieśmiały? Oczywiście, że mógłbym uprzeć się i powiedzieć zdecydowane "cześć Kaśka!" i na dodatek poczekać aż odwróci się i odpowie. Niestety mam to do siebie, że łatwo rezygnuję w takich, jakże nieoczekiwanych momentach, a pomysł na "plan B" objawia mi się nieco później niż trzeba. Może jutro... Później spotykam na peronie Marcina, kolegę z podstawówki. Dosyć dawno się nie widzieliśmy, a jeśli już, to nasze rozmowy trwały bardzo krótko. Podróż pociągiem mija nam raczej w milczeniu. Jeszcze przed pierwszą stacją kończą nam się tematy. To dość specyficzna sytuacja, kiedy dwaj kolesie, którzy zaliczyli 9 lat w tej samej szkole (z zerówką, żeby nie było) nagle nie wiedzieli o czym ze sobą rozmawiać. Ale to chyba dlatego, że ludzie się zmieniają, obierają różne ścieżki życiowe - jedni poważnieją, inni dziecinnieją. Z czasem fakt rówieśnictwa przestaje być synonimem podobnych zachowań, zainteresowań, oczekiwań wobec życia i mentalności. Tak w zasadzie to Marcin też bywa onieśmielony więc na dobrą sprawę trudno się dziwić, że dwaj kumple, niezbyt już zżyci, obracający się w różnych towarzystwach nie mają o czym pogadać. Trudno się mówi - nic na siłę. Marcin będzie teraz jeździł często i myślę, że nasz kontakt rozluźni i rozkręci się przez to. I dobrze. Wtorek, dzień 2. Znowu mijam Kaśkę, mówię "cześć"... odpowiada mi, chociaż stoi z tą samą koleżanką co wczoraj. Może przemyślała sprawę w domu. A może po prostu ją zaskoczyłem (?) Jestem w kawiarence z koleżanką, Gosią. Kiedy mam odebrać zamówienie, Gosia chce abym poprosił podwójną ilość bitej śmietany do jej kawy. Nie robię tego - patrzę pokornie jak barmanka robi bitą śmietaną kleksa standardowej wielkości - rzeczywiście nie imponuje rozmiarem. Przynoszę wszystko bez dodatkowych bonusów. Nigdy nie byłem mocny w asertywności w tego typu miejscach. To niby nic takiego powiedzieć: "poproszę więcej bitej śmietany do kawy", a jednak mnie zatkało. To są takie drobiazgi, które niejednokrotnie decydują o jakości życia osoby nieśmiałej. Akurat w tym przypadku "dostało się" Gosi, a nie mnie, ale to taki pewien "przywilej" przyjaźni z nieśmiałym i chodzeniem z nim do różnych publicznych miejsc. Środa, dzień 3. Wieczór, ciemno, zimno, mgła. Wyjeżdżam samochodem z garażu i nagle słyszę trzask (!) Z przerażeniem widzę w lusterku kompletnie powyginany rower mojej Mamy. A wszystko przez niedomknięte drzwi samochodu - zgniotły starego składaka. I co z tego, że to był brzydki składak - wcale nie musiałem unicestwiać go w taki sposób. Przecież mogłem zamknąć te drzwi - z reguły tak właśnie robię i wszyscy są zadowoleni. Czy coś jest ze mną nie tak? Przyznam się, że nie pierwszy raz zdarza mi się zrobić takie głupstwo, choć akurat to przyniosło największe szkody - dobrze, że samochód Rodziców nie jest bardzo odrapany. Zastanawiam się, czy takie właśnie problemy, jak odnalezienie się "tu i teraz" zdarzają się też innym nieśmiałym. Niepokoi mnie to, że umiem zapomnieć czegoś zrobić, nie dopilnować wszystkich szczegółów, nawet tak oczywistych jak zamknięcie drzwi podczas wyjeżdżania z garażu. Moim sukcesem po tym zdarzeniu jest to, że nie wpadłem w sidła użalania się nad sobą, choć nie obyło się rzecz jasna bez stresu i krótkotrwałej żałoby w domu po stracie roweru. Mimo wszystko coraz bardziej akceptuję swoją niedoskonałość. Przecież nikt nie jest idealny. Czwartek, dzień 4. Rano mam dziwny nastrój i nie chce mi się z nikim gadać. Nie ukrywam, że zdarza mi się to często, ale nie sądzę żeby zawsze to miało związek z nieśmiałością. Być może akurat dziś ma, ponieważ w gronie, w którym zazwyczaj jeżdżę pojawiają się dwie nowe osoby. Dwie babeczki. Każda taka nowa sytuacja wzmaga we mnie objawy nieśmiałości, chociaż tym razem nie czuję, żebym wyglądał na specjalnie onieśmielonego. Będąc już w Poznaniu nawet wychodzi mi rozmowa z jedną z nowych babeczek. Jest całkiem miło, chociaż krótko, bo idę w innym kierunku. Nie wiem czy jeszcze kiedyś będzie okazja na dokończenie tematu bądź poruszenie innego, bo nieśmiali mają w zwyczaju zaprzepaszczać wszelkie nowe kontakty i znajomości, czy też po prostu "zapominać" te już zawarte. W szkole na ćwiczeniach z aksjologii (nauka o wartościach) prowadzona jest dyskusja. Temat: godność. Muszę przyznać, że jest nawet ciekawie. Zawsze interesowały mnie filozoficzne kwestie. Formułuję sobie w myślach to, co chciałbym (mógłbym) powiedzieć - z radością odkrywam, że są to całkiem mądre zdania i na temat. No ale oczywiście nie odezwę się nie zapytany. Wcale nie robię tego na złość. Moje uczestnictwo w dyskusji ogranicza się do słuchania wypowiedzi innych, analizowania i jedynie przemyśliwania wszystkiego w głowie. Tak to już ze mną przeważnie jest kiedy wykładowca rzuca jakiś temat na forum grupy. Mówię kiedy już naprawdę muszę i zawsze tyle, ile potrzeba. Chyba, że mam ponadprzeciętną ochotę na takie debatowanie - wtedy, zazwyczaj z nieukrywaną ironią (którą wręcz uwielbiam w sobie), polemizuje mi się świetnie. No ale to nie dziś niestety. Piątek, dzień 5. Zostaję wyznaczony do przedstawienia pracy domowej z angielskiego - opowiedzenie jakiejś strasznej historii z mojego życia bądź zmyślonej. Zastrzegam grzecznie, że będę czytał, a nie opowiadał, ale pani sugeruje, że mam zrobić najpierw jedno, a potem drugie. Czytanie idzie mi dobrze, gorzej z opowiadaniem. Przerwa wakacyjna zawsze działa negatywnie na mój angielski a ja jestem zbyt leniwy, żeby uczyć się go w czasie wolnym. Trochę się zacinam, mylę formy i generalne jakoś tak ciężko mi to idzie. Dostaję dobrą ocenę, choć dobrze wiem, że stać mnie na jeszcze lepszą. Jestem spokojny - jeszcze się wykażę. Udaje mi się uniknąć prowadzenia zajęć wychowania fizycznego, które zostały odwołane. Byłem przygotowany, ale jakoś nie spieszyłem się do wejścia w rolę wuefisty. Kiedy jeszcze okazało się, że zajęcia miały być połączone z inną grupą mój poziom stresu podskoczył. Co innego przewodzić swoim a co innego nieswoim. Nie no - przesadzam - i tak wiem, że się nie wywinę w przyszłym tygodniu. Na specjalizacji zostaje nas garstka - kilka osób z zupełnie różnych klas, i żadnej bratniej duszy z mojej grupy. Facet dużo gada, ale i też wymaga aktywnego uczestnictwa w dyskusji - chyba nie zdaje sobie sprawy, jak już późno - czas na spanie a nie na myślenie. Kiedy prowokuje mnie do zabrania głosu. Coś tam mówię i to nawet z sensem - akurat z nim lubię gadać, choć potrafi zadać trudne pytanie i namieszać w głowie. Ale nie poddaję się. Po zajęciach czuję się świetnie - jestem z siebie zadowolony. Częściej proszę takie zakończenia dnia. Sobota, dzień 6. Dosłownie na chwilę wpadamy z Gosią na bluesowy koncert pod Zamkiem w Poznaniu - "Zaczarowany Świat Harmonijki". Spotykamy koleżankę ze szkoły, Martę. Gosia czeka jeszcze na swoich znajomych. I znowu poznaję nowych ludzi - coś mam ostatnio do tego szczęście. Szkoda, że jakoś nie mam talentu do rozwijania, czy chociażby utrzymywania nowych kontaktów. Nawet już zapominałem te wszystkie imiona - z czasem także twarze z pamięci ulecą. W towarzystwie rozmawiam tylko z tymi, których dobrze znam - to umiem. Jest pełno ludzi, straszny hałas - raczej nie mój klimat. Muszę wracać na ostatni pociąg - nie przychodzi mi to z trudem. Nie ukrywam, że wolę bardziej kameralne imprezy. Niedziela, dzień 7. Na spacerze w lesie z psem raczej nie ma szans, żeby coś napadło na moją nieśmiałość. W każdym razie i tym razem, nic takiego się nie wydarzyło. A może takie dni bez wyzwań i momentów, kiedy mogę sprawdzić jak miewa się moja śmiałość nie są dobre? Poniedziałek, dzień 8. Znów mówię "cześć" Kaśce. W szkole, na forum grupy biorę udział w psychodramie. Chcę zagrać Marcina, chłopaka chorego na schizofrenię. Wydaje mi się, że to najprostsza rola, z symbolicznymi kwestiami do wypowiedzenia, co ma dla mnie niebagatelne znaczenie. No ale nie ma tak łatwo - w mojej grupie powstaje konflikt - nikt nie chce zagrać najtrudniejszej postaci, jaką niewątpliwie jest pracownik socjalny. Walczę jak lew - jako jedyny facet muszę zagrać Marcina, albo przynajmniej jego ojca. Nic nie stoi na przeszkodzie aby socjalnym była kobieta. W końcu decydujemy się na losowanie - pięć kawałków papieru a wśród nich jeden z napisem "pracownik socjalny". Mam złe przeczucie. Przeczucie, które okazuje się słuszne - wywróżyłem sobie. Tym razem nie uda mi się wymigać. Poziom mojego stresu gwałtownie wzrasta. Kiedy już zaczynamy grać, jestem na luzie, nawet zaczyna mi się to podobać. Z czasem jednak zdenerwowanie i poczucie, że wszyscy na mnie patrzą bierze górę. Zacinam się, pomijam całkiem ważny punkt scenariusza i doprowadzam scenkę do końca. Nie sądzę jednak, żebym wypadł bardzo źle. Pani zauważa, że coś tam pominąłem i w sumie niewiele z tej symulowanej interwencji wyniknęło, ale generalnie może być. Ja już tylko cieszę się, że mam to za sobą. Aktorstwo to profesja nie dla mnie. Wtorek, dzień 9. Pomagam Gosi wybrać prezent urodzinowy dla jej babci. Jesteśmy w sklepie z upominkami. Zachowujemy się całkowicie zgodnie z zasadą "klient płaci, klient żąda". Ekspedientka posłusznie wykłada wszystkie rodzaje ozdobnych zapachowych świeczek na ladę, a my bardzo długo nie możemy się zdecydować. Na miejscu tej pani na pewno straciłbym cierpliwość do pary tak wybrednych nabywców. Po jakimś czasie, widząc ten stos świeczek przed nami i zrezygnowaną minę sprzedawczyni (która nawiasem mówiąc nie radzi sobie rewelacyjnie i sądząc po jej wieku dopiero się uczy) zaczynam czuć się niezręcznie. Uświadamiam sobie, jak ja czułbym się na jej miejscu. Pewnie dlatego nieśmiali mają problemy z asertywnością - wiedzą, że to nie zawsze miło być w skórze kogoś, wobec kogo ktoś jest asertywny w taki sposób. No ale trudno się mówi - takie jest życie. Środa, dzień 10. Stoję przy stoisku z tanimi książkami na dworcu głównym w Poznaniu. Chcę zapytać ile właściwie taka tania książka kosztuje, ale jakoś żaden dźwięk wydobyć się ze mnie nie może. Może dlatego, że sprzedawca nie bardzo interesuje się tym, że ktoś ogląda jego towar. No ale z drugiej strony nachalność też nie wzbudziłaby we mnie sympatii i chęci zakupu. Rezygnuję, choć wiem, że dałbym radę. Pociesza mnie myśl, że jestem tam prawie codziennie i kiedyś zapytam o coś dla siebie. Mama wysyła mnie do osiedlowego sklepu. Nie jest to sklep samoobsługowy a dla nieśmiałego każdy inny jest stresujący. Ku własnemu zdziwieniu wszystko przebiega bardzo dobrze. Mimo iż pani za ladą jest młoda i atrakcyjna, mówię płynnie, zachowuję kontakt wzrokowy, jestem bardzo na luzie. I tak powinno być zawsze. opublikowano 30 września 2003
|