autopsja

Kolejne życia lustra

Dziewczynka budziła się, ale znowu bez obietnicy uśmiechu. Jeszcze za wcześnie. było rano, nauczyła się już, że oznacza to początek wszystkiego. A to wszystko nie było powodem do uśmiechu, perspektywy nie dały się malować na różowo, czarne myśli przychodziły bardzo łatwo.

Horyzont jak zwykle nie był wart, żeby na niego patrzeć. Był całkiem szary, spowity gryzącym dymem, który mimowolnie wywoływał łzy. Łzy, czyli obronę, która chciała wypłynąć i oczyścić resztki marzeń, ale dziewczynka połykała je, już nie słone, ale dziwnie gorzkie. Chyba zbyt się do nich przywiązała, by pozwolić im na odejście. Dziewczynka mechanicznie wychodziła do szkoły przezornie ubezpieczając się najgorszymi z przeczuć, oswajanymi przez tak długie miesiące, że prawie przyjaznymi w swoim okrucieństwie. W jej precyzyjnych obliczeniach pesymizm był bardziej opłacalny dla zdrowia psychicznego. Pozwalał przecież na piękną chwilę czegoś, co przypomina wewnętrzną radość, kiedy wychodziła ze szkoły ze świadomością, że nie będzie znowu dzielić refleksji nad minionymi dniem z mokrą poduszką. Ślepy, a w każdym razie niedostrzegający jej jakoś nigdy los, nieoczekiwanie puścił do niej oko - nie spełnił któregoś z uzasadnionych i wytłumaczalnych przeczuć. A więc miała jednak chwile przyjemności powiązane z prawdą - przynajmniej z tą prawdą w rozumieniu większości, nie dała się całkiem związać zjawom utopii.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że świat zewnętrzny, pierwszy który zdążyła w swoim krótkim życiu poznać i wbrew bogatej wyobraźni i idealizmowi uznać za jedyny możliwy, był przez nią odruchowo spychany w kąt. Tak go mogła tylko ukarać za jego wzgardę, za to, że jej nie lubi i na każdym kroku informuje, że nie ma dla niej miejsca. Więzienie jakim był nie powinno jej czekać, przecież była niewinna, to usprawiedliwiało wreszcie nieustające podróżowanie po równoległych światach, stworzonych przez nią, poddanym jej w każdym szczególe. Bo rzeczywiście były to światy, już nie tylko luki w gehennie, wyśnione na jawie i wypielęgnowane, niemal namacalna przestrzeń. Dziewczynka coraz częściej otwierała do niego furtkę, aż w końcu nie potrafiła jej już zamykać. Stan ten, w którym dziewczynka gościła jakby był prawdziwym miejscem, jakby mógł jej zaproponować coś więcej niż ucieczki, ukrywanie się przed życiem, stawał się z czasem coraz bardziej jej światem niż cokolwiek innego, coś, czego nie miała odwagi nawet zdefiniować. Bo ona za bardzo wierzyła w sens życia, a to, co dotąd odbijało się w jej przerażonych oczach, było zbyt złe, nie zasługiwało na dumną nazwę życia, nie miało przecież najmniejszego sensu. Sens pojawiał się dopiero pod powiekami, z czasem nie trzeba było nawet ich zamykać, żeby go zobaczyć.

Barierą był szczelny pancerz, który stanowił jej naturalną, widzialną dla krótkowzrocznych kolegów i koleżanek skórę. Takie ciało mechanicznie wykonywało kolejne czynności, słowa jak echo wydobywały się z głuchego pancerza. To wszystko na szczęście nie miało z nią nic wspólnego, ona było pod spodem. Tam wszystko i wszyscy byli inni, a przede wszystkim ona. Wmawiała sobie z całych sił tą siebie pod pancerzem, prawdziwą, nie tylko doskonałą, idealną i otwartą. Już tak mocno wierzyła w to "tam", gdzie nie było niebezpieczeństw, niepewności, strachu i obcości. Nawet w tym pancerzu przybitym do obcej ziemi gdzieś na innej planecie czuła się coraz lepiej. Dzięki jego istnieniu mogła uciekać z jego wnętrza coraz dalej. Ale to namiastka. Gdyby była taka możliwość, dziewczynka oddałaby cały sztuczny świat za chwilę poza pancerzem. Niestety, nie mogła znaleźć do niego klucza, a nikomu na zewnątrz tym bardziej nie zależało na jego odnalezieniu.

Ludzie, których spotykała na swojej przestrzeni zbyt dużej, będącej zawsze polem walki o przetrwanie, im bliżej niej się znajdowali, tym bardziej byli przeciwnikami, im więcej uwagi jej poświęcali, tym bardziej przypominali oprawców. Nawet przy kolosalnej dawce złudzeń i dobrej woli nie uwierzyłaby, że kiedyś wyzbędą się wobec niej pogardy, poznała ich wystarczająco, żeby zyskać pewność niczym nieuzasadnionej wrogości... Bo nie przypominała sobie jakoś, w jaki sposób zdołała ich skrzywdzić, w czym przeszkodziła swoją osobą, że nie może po prostu nie istnieć w ich świadomości, tak jak od dawna skutecznie przecież nie istniała we własnej. Ale oni nie potrafili przyjąć tego rozwiązania, może ich wyobraźnia nie działała i widzieli tylko to, czego można dotknąć (w domyśle popchnąć, uderzyć) i z czym da się rozmawiać (w domyśle obrażać, wyśmiewać). Dziewczynka nie chciała być do nikogo uprzedzona. To nie ich wina, że nie potrafią jej zrozumieć, a nawet choćby nie dostrzegać. Oni byli odgrodzeni barierą nie do zburzenia, weneckim lustrem. W to lustro zamieniła się szyba ograniczająca jej odrębność. Wydawało jej się, że to ona ogląda z boku ludzi, a oni nie dotrą do niej nigdy, ale przekonała się potem, że było odwrotnie. To ona była dla każdego widoczna i nawet oceniana bardziej realnie, gdy tymczasem jej wrażenia i oceny nie istniały naprawdę, bo wpatrywała się z uporem we własne wnętrze. Myślała, że jej strony lustra nie rozbiją nigdy, drugą mogli miażdżyć w nieskończoność. W rzeczywistości tej jej strony wcale nie było, a dziewczynka pozwalała na powstawanie kolejnych rys, przez które oglądała rzeczywistość i którymi raniła do krwi nawet własny wzrok.

Czasami przychodziły chwile, kiedy uświadamiała sobie, że zalążki pozytywnego myślenia o przyszłości nie mają nic wspólnego z wymyślonym przez niebezpieczne społeczeństwo terminem "marzenia" - marzenia to coś, co, jak liczymy, może się spełnić. A w takim razie mogła to nazwać tylko chorą wyobraźnią, urojeniami. Realna świadomość dziewczynki dobrze wiedziała, że zawsze wszystko wokół niej będzie wyglądać tak samo, może jeszcze gorzej i chociaż nie potrafiła sobie wyobrazić co w tej sytuacji oznacza słowo "gorzej", usłużne koleżanki skwapliwie utwierdzały ją w przekonaniu, że tak będzie. Miała na tyle zdrowego rozsądku i doświadczenia, żeby nie myśleć o czymś lepszym, przyzwyczaiła się do małego wszechświata, który został wymyślony po to, by sprawiać ból i stanowić punkt odbicia dla imaginacji, rzeczywistych coraz bardziej i bardziej, jakby poza nimi była tylko pustka, a w próżni przecież nic nie może istnieć, więc czyżby prawdziwym życiem było właśnie to, co sobie wymyśliła i pielęgnowała?

Dziewczynka ciągle wychodziła z domu jako cień idei, sama ukryta w jaskini, do której nie było wstępu dla niepowołanych. Może gdyby ktokolwiek przez króciutką chwilę dał jej poczucie, że chce się tam dostać... Ale dziewczynka czekała i nic takiego nie miało miejsca, co więcej, nikt nie zauważył istnienia jaskini.

Zostawała więc cieniem. Cieniem na ścianie szkolnego korytarza, który jak minutnik nerwowo odliczał sekundy do zakończenia przerwy. Zegarowi jej czasu był Syzyfem, myślał, że po dotarciu wskazówki na szczyt nastąpi jakieś zwycięstwo, malutki koniec świata. Oczywiście nigdy nic takiego się nie działo, wskazówka z upiorną dokładnością znów spadała. Zapominała tylko chwilowo o swoim przeznaczeniu, konieczności zataczania koła.

Ten czas, który wydawał się kolejnym przeciwnikiem, nieoczekiwanie zmienił front. Przynosił coraz więcej radości i przybliżał do prawdy wobec której dziewczynka ciągle pozostawała jeszcze nieufna. Zbliżały się do siebie powoli, etapami. Rzeczywistość bawiła się nią do tego stopnia, że pozwoliła znaleźć przyjaciół i pasje, pozwoliła studiować to, co sobie wymarzyła, zacząć samodzielne życie, podobać się sobie i wierzyć w siebie, znaleźć cele, nie przejmować się szczegółami i wymagać od siebie coraz więcej. Zaczęła się cieszyć nawet niepewnością jutra, bo to pozwala jej na kontrolę życia i trzeźwe spojrzenie na przyszłość.

Dowiaduje się coraz więcej o sobie, ma olbrzymie ambicje i jest pewna ich zrealizowania. Udaje jej się też powoli uporać z przeszłością. Wie już, że czas nie mija, że jest w tej całkiem prawdziwej rzeczywistości miejsce, w którym każda przeżyta chwila trwa wiecznie.

Odwiedza je czasem. Dni i godziny płyną tam od nowa, jak filmy na zawsze zapisane w pamięci. Odłożyła je na półkę. Teraz ostrożnie je odwiedza, patrzy znów na główną małą bohaterkę dziwnego filmu. Przychodzi na miejsca akcji poszczególnych scen.

Spaceruje po parku. Liście na drzewach wyglądają tak jak zawsze, ale są inne, są nowe. Uspokaja się na chwilę, że to nie te, one nie pamiętają. Każdy z tamtych liści dawno posiwiał na czerwono i popełnił samobójstwo rzucając się z gałęzi w dół zanim nadeszła zima. Wszystko się zmienia, nie było już zielonych świadków, ale sceny starego filmu pozostały. Główna mała bohaterka stoi na uboczu, jak zwykle bez pary, udaje, że doskonale bawi się sama, ale czeka tylko na powrót do domu. Znowu takie idylliczne dla krótkowzrocznych dorosłych godziny dzieciństwa - "zabawy" i "beztroski".

Dziewczynka zmienia plener. W szkole schody i korytarze wyglądają tak samo. Znów ten sam hałas, trudno jest usłyszeć chwilę po którą tutaj przyszła. Ale chwila rozgrywa się nadal. I jest przeraźliwie bezgłośna. Mała bohaterka filmu taka właśnie jest. Nie wie nic o istnieniu dziewczynki, która jej się przygląda, nie wierzy w nią, może ją sobie wyobraża, stwarza po raz kolejny po swojemu, bez niepotrzebnej nadziei, we własnym śnie. Dziewczynka ma nad nią przewagę. Ona ją widzi, zna ją, pamięta, wierzy w nią, potrafi się nawet w niej przejrzeć. To najtrudniejsze, wszystkie dziwne, symboliczne lustra dawno się potłukły, ich odłamki, jak w baśni Andersena, dostały się do oczu dziewczynki. Właśnie mija siedem lat od tej chwili. Przez siedem lat nie wierzyła w przesądy, a odłamki nie przyniosły nieszczęścia, przyniosły nieświadomość, a może to to samo? Teraz klątwa dobiega końca, zaczynają wydostawać się z oczu. A więc minął czas symbolicznych luster i dziewczynka przegląda się całkiem zwyczajnie w małej bohaterce minionych scen. Uśmiecha się do niej lecz nie wymaga tego samego, zaakceptowała fakt, że odbicie jest tylko odbiciem.

Już bez strachu i lustrzanych, sztucznych barier wchodzi do pokoju małej bohaterki. Ona właśnie nauczyła się pisać, siedzi w kącie, zwyczajowo sama i kreśli coś nieudolnie na białej kartce papieru. Kartka przed chwilą jeszcze była całkiem czysta, ale zapełnia ją sobą. Ma nad nią władzę chociaż życia nie umie ogarnąć, ale życie to także ta kartka. To ostatnie stwierdzenie pochodzi już od obserwatorki. Od dziewczynki, która ciągle jeszcze uśmiecha się do siebie. Nie ma najmniejszej ochoty na wymazywanie kartki, nie jest to możliwe, potrzebne, ani wskazane, zresztą, na kartce zostało jeszcze mnóstwo wolnego miejsca.

Zegar nadal jest Syzyfem i wskazówka w szczytowym momencie życia spada z zawrotną prędkością. Podnosi się i znów spada, ciągle gna przed siebie ale po tej samej, zbyt dobrze znanej drodze. Wystarczy poznać tę drogę, zaakceptować ją zaprzyjaźnić się z nią nawet jeśli kiedyś wydawała się trudna, kamienista, nie do przejścia. Kolejne etapy drogi umacniają, każdy upadek pozwala zmartwychwstać, chwilowa bezsilność odradza siłę.

Dziewczynka nie doceniała swojego świata, jego nieobliczalności, kiedyś poddawała mu się uciekając od niego i naiwnie sądziła, że wygrywa. Ale to nie była żadna walka. Tylko ona to sobie wmówiła. Teraz stara się go zrozumieć, objąć ramionami i wykorzystywać dla swoich celów. Dziwi się że świat nie odmawia, ułatwia jej to, bo wie, że jej się już nie odmawia. Czasem rani, ale ciągle tylko po to by obiecywać więcej, już nie oszukuje, potulnie odsłania przed nią karty, a jeśli nawet dla rozrywki tego nie robi, dziewczynka umie z nim grać. Ale nie jest jego przeciwniczką, współistnieją.

Niepewność rozwija i sprawia niespodzianki, jeśli mogą być niemiłe to trzeba je przywołać do porządku, dziewczynka wierzy, że wierzy w nią Bóg, więc jak może nie wierzyć w siebie. Coraz więcej dróg na pozór zamkniętych otwiera się przed nią, zna siebie na tyle, by wiedzieć, które porażki są nieuniknione i na co nie warto zwracać uwagi. Jej obecność ma sens, to czego jeszcze nie zdobyła utwierdza ją w tym przekonaniu, gdyby miała zbyt wiele i nie posiadała świadomości własnych lęków, żyłaby znowu w banalnej iluzji, a tej miała stanowczo dość. Wiedziała przecież ze każdy ma lęki i fobie, ona je zaakceptowała, nie boi się ich i nie udaje że udało jej się przed nimi uciec, czasem mierzy się z nimi, doświadcza nieraz, że można się wznieść ponad nie. Stara się koncentrować na zaletach, nie wadach, nie we wszystkim można być najlepszym, ale zawsze istnieje coś takiego. Chce dostrzegać w małych rzeczach tylko to, co ważne dla tych wielkich, nie patrzeć jak kiedyś we własne wnętrze.

Wydaje się jej chwilami, że ambicje ją przerastają, a dawna pokora ucieka zbyt szybko, a może wcale jej nie było i tylko strach, który nie był nigdy zasługą dziewczynki podstępnie się za nią przebierał. Ile iluzji kryje się w człowieku. Poznanie to najtrudniejsza zagadka. Lęki z jednej strony zatruwają jej życie, ich dobrze znany gryzący dym nie pozwala podnosić oczu, z drugiej nie dopuszczają do jej szczelnie zamkniętego wnętrza niepowołanych, zostawiają tak potrzebną niedostępność. Coraz częściej dziewczynka czuje, jak silna jest w niej ta potrzeba. Zamknięcie z własnej woli, ocalenie przed prowizorycznym poznaniem, przejrzeniem, i wreszcie zadaniem kolejnych ran, które jak wszystkie, żyją wiecznie. Boi się, że w czyichś oczach zobaczy swoje odbicie, ale bezbarwne i bezkształtne, złożone tylko z kilku zużytych słów, kilku powtarzalnych faktów, kilku nieuzasadnionych poglądów. Dlatego woli, żeby jej spojrzenie zostało tajemnicą, zaszczytem dla nielicznych.

Kiedy to zrozumiała, zaczęła się zastanawiać nad najważniejszym: czy to nieśmiałość postanowiła się usprawiedliwić i uzasadnić dumą, wręcz wyniosłością i egoizmem, czy też było odwrotnie. A może podświadomie pragnęła żeby tak było. Z przerażeniem uświadamia sobie, że nie chce być inna, że po intymnych zwierzeniach czuje się dotknięta, zbyt komuś poddana. Nie podoba jej się to, tak samo jak fakt, że nie potrafi rozstrzygnąć tej zagadki, nie jest jeszcze w stanie odpowiedzieć na najtrudniejsze pytania. Tajemnice jej psychiki też są zbyt dumne, by dać się poznać. Ale może to jest właśnie najciekawsze w życiu, które byłoby nudne, gdyby dałoby się siebie całkowicie okiełznać.

W poznaniu właśnie popadała w skrajności: jeśli wiedziała, że nie będzie najlepsza, nie przejmowała się rezultatem, tak kończyło się 99% czynności, pozostałemu procentowi poświęcała się bez reszty. Uznawała tylko oddanie ekstremalne, dlatego była ostrożna w podejściu do ludzi. Jej podświadomością targały niszczące siły: poczucie bezsilności które zmusza do działania, niewytłumaczalność zmierzająca do pewności, absurdy szukające sensu, wątpliwość uzasadniająca wiarę, stała zmienność, zło jako gwarant istnienia dobra, oczywistość będąca podstawą negacji.

Dotychczas jej zwycięstwem była akceptacja przeszłości, przyznania jej prawa do normalnego życia. Nagle przestała być zmorą, zepchniętym w sztuczne zapomnienie koszmarem, okazało się że jest zwyczajna, potrzebna, pouczająca i konieczna w uczciwej świadomości. Kolejny krok do samopoznania, które nigdy się nie skończy. Życie co chwilę ukazuje się w innym świetle, szary, gryzący dym, który je otaczał gdzieś zniknął. Najpiękniejsze jest ciągłe zaskakiwanie, czarne myśli prawie nigdy nie pochodzą z zewnątrz, więc nie zamyka już tak często oczu.

Furtka nie została jeszcze zamknięta, ale nie ukrywa już się za nią. Tylko czasami. No, może trochę częściej. Ale wierzy że kiedyś zostanie tylko w celu świadomego zwiedzania wyobraźni. A dziś? Nikt nie jest doskonały... :)

rodopis

opublikowano 21 grudnia 2005