arte

O kocie

Gdańsk, 2005-06-07

Miauczał niemiłosiernie pod moim oknem. Miauczał przez cały marzec, potem kwiecień i maj. W czerwcu zaczęłam go już nienawidzić. Przyznam się szczerze, nie znosiłam tego wstrętnego kocura. Ileż można było miauczeć? Co prawda nie znam się na obrzędach godowych kotów, ale ten to chyba już przesadzał z swoją chucią. W skrytości serca życzyłam mu, aby jakaś kotka go usidliła, co rozwiązałoby mój problem.
- Czy on nie może znaleźć sobie innego okna? - zastanawiałam się kolejnego ranka, kiedy zza okna zaczęło mnie dochodzić dobrze mi znane miauczenie.
Na moje nieszczęście nigdy nie mogłam, wypatrzyć go z okna. A może to i dobrze, w przeciwnym razie udusiłabym go przy najbliższej sprzyjającej okazji.
Dziś mija kolejny dzień, kiedy przez to bydle się nie wyspałam. Jak zwykle zrobił mi pobudkę o piątej nad ranem.
Nie musze chyba wspominać, że dzięki temu kocurowi miałam cały dzień do tyłu, chodziłam zatem nieprzytomna, a przez to i zła. Tego dnia wracałam z pracy do domu późnym wieczorem. Pogoda była beznadziejna, wiał silny wiatr a chmury zapowiadały rychłe nadejście deszczu. Szłam szybkim krokiem, aby zdążyć przed nadchodzącą burzą. Niestety deszcz złapał mnie tuż przed blokiem. Łudząc się, że może uda mi się nie zmoknąć, chciałam pobiec. Zebrałam swoje siły, aby poderwać się do biegu i... o mały włos nie nastąpiłabym na coś, co szybko uciekło mi spod nogi.
- Jasny gwint! - krzyknęłam wystraszona do żywego.
Spojrzałam się w kierunku znikającego punktu i dojrzałam go. Rudego, wrednego kota, mojego dręczyciela. Zagotowało się we mnie.
- Nie dość, że budzi mnie każdego dnia - pomyślałam - to teraz o mało, nie przyprawił mnie o zawał serca.
- Mogłam złamać przez ciebie nogę - krzyknęłam za nim - rudy złamasie.

Przez cały wieczór lało. W mieszkaniu było zimno jak w lodówce. Pomyślałam, że nie chciałabym teraz przebywać na dworze. Przez myśl przemknął mi owy kocur. Zaciekawiona, tym co może on porabiać w taki deszczowy wieczór, wyjrzałam przez okno. Rozglądałam się niecierpliwie w nadziei, że go zobaczę, ale wiedziałam, że szanse na jego wypatrzenie były niewielkie.
- No gdzie jesteś ruda paskudo? - powiedziałam po cichu.
Jak na zawołanie, coś błysnęło z gałęzi drzewa stojącego naprzeciwko mojego okna. W pierwszej chwili się wystraszyłam. Dopiero po chwili doszło do mnie, że patrzy na mnie tymi swoimi fosforyzującymi ślepiami.
I wówczas zobaczyłam go całego. Z przemokniętym, rudym futerkiem przylegającym do chudego ciałka, spoglądał litościwie w moje okna, przy czym trząsł się cały z zimna z trudem trzymając się gałęzi.
- Nie wzbudzisz we mnie litości, draniu - pomyślałam - Dobrze ci tak, za moje nieprzespane noce i niedospane poranki. Jakaś kara musi być.
Podniosłam z ziemi na wysokość okna farelkę tak, aby mógł ją zobaczyć. Po czym uśmiechnęłam się sadystycznie do niego i ją włączyłam. Mówiąc:
- U mnie w pokoju zaraz będzie cieplutko, a ty pokrako będziesz całą noc trząsł się z zimna na tym deszczu - po czym zaniosłam się spazmatycznym śmiechem.
Zadowolona z siebie, postawiłam farelkę na ziemi. Kiedy ponownie spojrzałam w okno, kota już nie było. Pewnie obraził się i sobie poszedł. Może już nie wróci i będę miała spokój.
Obudziłam się wyspana. Przespałam caluteńką noc i żaden wstrętny kot nie zakłócił mi snu. Pierwszy raz od dłuższego czasu byłam wypoczęta. W powietrzu unosił się zapach świeżości, tak charakterystyczny po letnim deszczu. Otworzyłam okno, aby odetchnąć tą świeżością. Było cudownie.
Chociaż ziemia była przemoknięta i ulice tonęły w kałużach wiedziałam, że zapowiada się piękny, słoneczny dzień. Natchniona świeżością owego poranka wyjęłam z szafy nową pościel. Z prawdziwym namaszczeniem zaczęłam ją nakładać na kołdrę, potem na poduszki. Pachniało świeżością.
Dochodziła godzina ósma rano, kiedy zaczęłam zbierać się do pracy. W pośpiechu wypiłam kawę i połknęłam śniadanie, po czym szybko wyszłam z domu.
Wracałam z pracy około godziny siedemnastej.
Wchodząc w uliczkę, przy której stał mój blok, rozejrzałam się nerwowo, w obawie czy przypadkiem znowu jakieś rude paskudztwo nie przetnie mi drogi, przyprawiając mnie tym samym o zawał. W końcu roześmiałam się z swojej ostrożności.
- Przecież to tylko zwierze - pomyślałam.
Otworzyłam drzwi od mieszkania i zamarłam. Mieszkanie było opieczątkowane kocimi łapami. Pobiegłam przerażona do pokoju. Moja nowa pościel była zmasakrowana błotem naniesionym przez kota.
- Zabiję gówniarza - wykrzyknęłam wściekła - Jak tu się dostał?
Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że zostawiłam niezamknięte okno. Wiedziałam, że zemścił się na mnie za farelkę.
Nie pozostało mi nic innego, jak zabrać się do sprzątania. Może nie byłabym tak na niego zła, gdyby nie ta pościel. Ani razu w niej nie spałam, a już musiałam oddać ją do prania.
Porządkowanie mieszkania zeszło mi do późnych godzin wieczornych. Zamiast oglądać film i relaksować się ciepłą herbata, ja musiałam sprzątać po kocie, w dodatku nie moim.
Kiedy skończyłam, usiadłam na fotelu. I nagle doszło do mnie, ze ktoś na mnie patrzy. Poderwałam się jak oparzona z fotela i zobaczyłam, że stoi na parapecie mojego okna. A w jego oczach była jakaś kpina. Zdenerwowałam się.
- Nie pozwolę, aby jakiś durny kot się ze mnie naigrywał - pomyślałam.
Chwyciłam za szmatę od podłogi i podbiegłam z nią do parapetu. Zamachnęłam się i niestety spudłowałam. Zamiast w kota trafiłam w parapet, ale i tak osiągnęłam zamierzony cel. Przestraszony, zamiauczał na mnie wrogo i spadł z parapetu za okno.
Podeszłam zwycięsko do okna. Zamachałam w nim szmatą, na znak mojego zwycięstwa. Byłam z siebie dumna. Dałam radę kocurowi. Obroniłam mojego terytorium. Przegoniłam intruza.
Mało brakowało, abym na tą okoliczność odśpiewała hymn narodowy. Słowa "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy", same pchały mi się na usta, ale w ostateczności zrezygnowałam z tego pomysłu.
Tym razem to on był na mnie wściekły. Patrzył się na mnie tymi małymi złośliwymy oczkami. A ja stałam na górze w oknie i eksponowałam moje zwycięstwo.

Następnego dnia, gdy wychodziłam z domu do pracy szczelnie zamknęłam okno, oczywiście w obawie przed kotem.
Nie musze dodawać, że wracając z pracy do domu, obawiałam się następnego kociego ataku. Przechodząc obok mojego bloku wyostrzyłam zmysły. Wiedziałam, że może na mnie napaść z każdej strony. Zdjęłam z ramienia torbę i chwyciłam ją w rękę na wypadek, gdyby przyszło mi odparować jego cios.
Niestety nic takiego nie miało miejsca. Byłam rozczarowana, chciałam się bić a nie miałam okazji.
Otworzyłam drzwi od mieszkania. Rozejrzałam się ostrożnie. Mieszkanie nie zdradzało żadnych znaków kociej obecności. Lekkim ruchem podeszłam do okna i je otworzyłam.
- Ech, stchórzył - pomyślałam.
Odwróciłam się i ruszyłam w kierunku kuchni, aby zaparzyć sobie kawę. Nie minęło kilka sekund, gdy usłyszałam za sobą znajome mruczenie. Odwróciłam się gwałtownie. Zobaczyłam go, stał na parapecie.
- Czy on mnie śledzi, czy co? - pomyślałam - Przecież ledwo co otworzyłam to okno.
Zjeżył sierść. Ja chwyciłam mocniej moją torbę. Zamiauczał złowrogo, ja zawarknęłam. Przez długi czas mierzyliśmy się wzrokiem. Moje czarne oczy, przeciwko jego zielonym. Wygiął grzbiet do skoku, ja zamachnęłam się torbą. Czekałam na atak... lecz ten nie nastąpił. Wyprężył się i lekkim ruchem zeskoczył z parapetu do mojego pokoju. Był nieufny, ja zresztą też. Przez głowę przemknęła mi myśl, ze może być wściekły. Swoja drogą zastanawiałam się, czy on tego samo nie pomyślał o mnie.
- Czego? - warknęłam do niego.
Spojrzał się na mnie spode łba. Przeszedł obok mnie, po czym wskoczył na fotel i usiadł. Stałam jak zamurowana.
- Mógłbyś się chociaż przedstawić - powiedziałam zdegustowana.
- Dziwak, jestem - odezwał się, patrząc mi prosto w oczy.
Zaniemówiłam z wrażenia.
- Matko! - krzyknęłam - To coś mówi ludzki głosem.
- A czego się spodziewałaś? - odpowiedział.
- Nie wiem czego? Chyba wszystkiego... ataku, pokąszenia, podrapania, ale nie tego, że będę rozmawiać z kotem.
- Hehehehe - roześmiał się głupawo - Może usiądziesz zanim zemdlejesz z wrażenia.
- O dziękuję ci bardzo - odpowiedziałam na wpółprzytomna.
Przez chwilę siedziałam, przerażona. Nie wierzyłam własnym uszom. Ten kot gadał. Co gorsze ja z tym kotem gadałam. Nikt mi w tą historię nie uwierzy. Ja sama sobie niedowierzałam, a co dopiero inni. To musiał być sen. Jakiś koszmar. To przecież jest niemożliwe. Może mam jakieś zwidy? Może zaczyna się u mnie jakaś poważna choroba psychiczna? Chyba powinnam odwiedzić w najbliższym czasie jakiegoś lekarza.
- Może dałabyś mi mleka, parno dziś na dworze, pić mi się chce - odezwał się znudzonym głosem.
- A może jeszcze skoczyć mam dla ciebie specjalnie do sklepu po piwo? - zakpiłam.
- Jak byś mogła... hehehehe - mrugnął do mnie okiem.
- Twoje niedoczekanie - naburmuszyłam się.
- No, nie bądź taka, daj mi mleka.
- Ok, dam ci mleka, ale potem się stąd wyniesiesz - postawiłam sprawę jasno.
- No dobra - ziewnął i rozłożył się na fotelu.
Podeszłam do lodówki i wyjęłam z niej mleko. Nalałam mu na spodek i przyniosłam pod same łapki. Zanurzył cały pyszczek w mleku i oblizał go języczkiem.
- Dobre, schłodzone takie, jak lubię.
- Tylko byś spróbował, powiedzieć, że ci nie smakuje.
- Wiem, wiem, wyrzuciłabyś mnie przez okno... hehehe.
Wypił całe mleko i wylizał jęzorkiem cała miseczkę. Wskoczył na parapet i nie odwracając się za siebie zeskoczył z niego na ziemie.
- Co za cham! - oburzyłam się - Nawet nie podziękował mi za mleko.
- Dzięki Baśka za mleko- krzyknął z podwórka - hehehe... do jutra.

Nie muszę chyba powtarzać, że przychodził do mnie codziennie. Ja dawałam mu mleko, on je wypijał, po czym dziękował i uciekał gdzie pieprz rośnie. Byłam nawet chętna dawać mu to cholerne mleko, byleby nie robił mi porannych koncertów. Chyba zawarliśmy jakąś niepisaną umowę, bo od czasu układu mlekowego miałam święty spokój i każdego dnia mogłam się spokojnie wyspać.

Pewnego dnia wracam z pracy do domu w doskonałym humorze, otwieram mieszkanie i widzę... rudego wraz panną.
- Dosyć tego! - krzyknęłam.
- Ale, o co chodzi? - zaśmiał się sarkastycznie.
- Nie będziesz mi z domu robił kociego burdelu! - darłam się w niebogłosy - Masz się w tej chwili wynosić wraz z tą kocią zdzirą.
- OK., już dobrze, dobrze - zamiauczał - Nie wiedziałam, żeś taka wrażliwa.
Wstał powoli z fotela. I coś szepnął do kocicy. Ta spojrzała się na mnie z wyrzutem, po czym oboje wyskoczyli na parapet i tyle ich razem widziałam. Dałabym sobie rękę uciąć, że tuż przed zeskoczeniem na ziemię mruknął pod pyszczkiem "stara panna", ale mogło mi się tylko wydawać.

Następnego dnia nie wpuściłam go do domu.
- Trzeba go nauczyć dobrych manier - pomyślałam.
Skruszonego zobaczyłam dopiero dnia następnego. Przyniósł mi w pyszczku zdechłą mysz.
- Nie mogłeś, pomyśleć o lepszym prezencie? - odezwałam się z przekąsem.
- A co nie lubisz myszy? - mrugnął do mnie okiem, odwrócił się na łapkach i wskoczył ponownie na parapet. Kiedy wrócił do pokoju, trzymał w pyszczku stokrotkę. Położył ją delikatnie na podłodze i odezwał się - Kwiatek dla ciebie na przeprosiny, a dla mysz na kolację.
Uśmiechnęłam się. Musiałam przyznać, że zaczynałam tego rudzielca lubić.
- Jak się nazywasz? - zapytałam spokojnie podnosząc z ziemi kwiatek.
- Mówiłem ci przecież, że Dziwak.
- Nazywasz się, Dziwak?
- Tak, a co?
- No nic, myślałam, że nazwałeś się dziwakiem z uwagi na brak twoich manier. Znaczy, że jesteś dziwny, bo nie przedstawiasz się, kiedy wchodzisz do czyjegoś domu.
- Eeeeee, te kobiety zawsze wszystko źle zinterpretują.
- A ty taki znawca kobiet jesteś?
- Nie tylko kobiet, maleńka - odparł pewny siebie.
- O! I widzę, że masz nadęte ego.
- A mam - roześmiał się łobuzersko, wskakując na swój ulubiony fotel - Mam do tego prawo.
- Doprawdy?
- A tak!
- To może podzielisz się ze mną swoim wielkim doświadczeniem?!
- Skoro mnie prosisz - uśmiechnął się jak pan całego świata.
- Szowinista!
- No dobra, dobra - przestraszył się, że znów mnie obrazi - Opowiem ci wszystko. Siadaj i nie przerywaj mi.
- Ok.
- Dawno, dawno temu... hehehe. Trafiłem na pewnego nieboraka, nieśmiały był wiesz?! Zakochał się w pewnej pannie, dziedziczce zresztą. Żywił mnie, prał posłanie. Żal mi go było, bo dobry chłopina z niego był, tyle że ofiara. Nie mogłem patrzeć, jak się męczył. Wzdychał dniami i nocami. Śpiewał serenady pod jej oknem. A ona na niego nawet nie spojrzała. Biedny był, wiesz?! Poza tym jej rodzice nigdy by nie zgodzili się na ślub swojej córki z ubogim szewczykiem. Nie miał majątku a w tamtych czasach, żeniono się tylko w obrębie swoich sfer.
- No dobra, dobra i co było dalej?
- Miałaś nie przerywać - zwrócił mi uwagę, po czym kontynuował - W pierwszej kolejności musiałem pozbyć się jego konkurenta, który zamieszkiwał pobliski majątek. Z tym poszło mi łatwo, ale nauczyć szewczyka dobrych manier, było już prawdziwym wyzwaniem. Po roku zaczął już jadać widelcem i nożem, ale co ci będę opowiadać. Grunt, że go wyszykowałem na księcia. Pozostało najtrudniejsze zadanie, przekonać jej rodziców i ją samą do niego. Założyłem czerwone buty i pański kapelusz na łebek i poszedłem się starać o pannę dla niego.
- Zaraz, zaraz, chcesz powiedzieć, że ty niby jesteś "Kot w Butach"? Hahahaha
- Byłem! - przerwał mi urażony - Jak nie chcesz, to nie będę ci opowiadał.
- No, nie obrażaj się - zaoponowałam - słucham z wielkim zainteresowaniem.
- W każdym razie zdobyłem dla niego pannę i przekonałem jej rodziców do niego. A potem jakiś wędrowny trubadur ułożył o mnie bajkę.
- Aaaaa... to taka sława z ciebie? - żartowałam.
- No, ja w ogóle jestem znany.
- Tak? - udałam zdziwioną.
- Jak myślisz, skąd się wzięło moje imię?
- Nie mam pojęcia - przyznałam się szczerze.
- Nie czytałaś nigdy bajek? - zapytał złośliwie. Nie zwracając uwagi na moją zgaszoną minę, kontynuował dalej - nazwał mnie tak Lewis Carroll, po tym jak opowiedziałem mu całą moją przygodę z nieco mało rozgarnięta Alicją. Książka o Alicji stała się prawdziwym przebojem i wkrótce po tym musiałem szybko uchodzić z Anglii. Wiesz, fani nie dawali mi spokoju. Potem na potrzeby innej opowieści przyjąłem pseudonim artystyczny "Bezimienny". Tyle, że w scenariuszu wypadło to blado i Audrey nazwała mnie "Bezimiennym Kotem".
- Chwila, chwila... o jakiej ty Audrey mówisz? - zaniepokoiłam się.
- O jakiej? - oburzył się - O Audrey Hepburn, przecież to oczywiste.
- Chcesz powiedzieć, że grałeś z Audrey Hepburn w "Śniadaniu u Tiffany'ego"?
- No, nie tylko grałem - odpowiedział z pewnością siebie w głosie - Uratowałem cały film! Nie pamiętasz? Film wlókł się bez końca. Był za długi, za szczegółowy w końcu za nudny. I pewnie poniósłby totalna klapę, gdyby nie ostatnia scena z moim udziałem. Kiedy to Audrey wyrzuca mnie na deszcz z taksówki. Wówczas uwaga widzów koncentruje się już nie na nudnej fabule, ale na mnie. Na "Bezimiennym Kocie", którego mało emocjonalnie dojrzała dziewczyna wyrzuciła z samochodu. Nikt nie zamartwiał się już o jej losy, ale o mnie. Zadawali sobie pytanie, co się teraz stanie z "Bezimiennym Kotem"? Przeziębi się? Zginie?
- Dobra, dobra, nie odpowiadaj mi całej fabuły.
- W każdym razie, to udział mojej skromnej osoby w tej scenie uratował cały film. Nikt nie ma, co do tego żadnych wątpliwości.
- To się nazywa skromność - zakpiłam.
- Ech - odparł zrezygnowanym tonem.
- Gdzie jeszcze wystąpiłeś?
- Hmmm, byłem natchnieniem dla twórców Garfield'a.
- No, a jakże! - zakpiłam ponownie - Rozmawiam z samą gwiazda, może dasz mi autograf?
- Wiedziałem, że mnie nie zrozumiesz.
Obraził się. Skoczył miękko z fotela na parapet. Przemiauczał coś, że dziękuje za mleko i wyskoczył z okna. Nie pojawił się więcej. Wiele wieczorów czekałam na niego z nadzieją, że może tym razem się pojawi. Prawdę mówiąc, nawet specjalnie dla niego kupowałam mleko.
Brakowało mi go bardzo. Przyznam, że polubiłam go bardziej, niż myślałam. Był inny niż pozostałe koty: łobuzerski, czarujący i jednocześnie dowcipny. Miał co prawda nadęte ego, ale to tylko dodawało mu uroku.
Prawdą jest, że teraz przesypiam całe nocki bez problemu. Nad ranem nie budzi mnie już żaden koci koncert, ale i tak mi go brakuje.
Tęsknie za nim. Nie mogę się pogodzić z jego utratą. Czasem wypatruję go z okna w nadziei, że zobaczę go na dobrze mi znanym drzewie. Brakuje mi jego fosforyzujących, zielonych oczek, rudego futerka i szelmowskiego uśmiechu. Gdzieś w głębi serca ciągle wierzę, że pewnego dnia Dziwak wskoczy na mój parapet. Jednakże póki co, zaadoptowałam innego bezdomnego kota, stylowego buraska, dachówkowca.
Nazwałam go "Dziwakiem Juniorem".

Sili

opublikowano 17 czerwca 2005